Trzykrotny Indywidualny Mistrz Świata z Danii powinien być miło przywitany w stolicy Walii, a przypomnijmy, że cały czas przechodzi on rehabilitację po poważnym urazie - złamaniu miednicy i biodra - do którego doszło 5 czerwca na torze w Grudziądzu.
Pedersen zawsze dzielił opinię publiczną przez swój twardy styl jazdy, a to oznaczało, że często gdy gościł na Principality (wcześniej Millennium Stadium), witano go na różny sposób. Sam zawodnik mówi jednak otwarcie, że nie miało dla niego znaczenia to, czy na największej brytyjskiej arenie był wygwizdywany, czy oklaskiwany.
- Nigdy nie miałem problemów z zachowaniem kibiców. Niektórzy z nich wiwatowali, inni natomiast buczeli. Nadal jednak sprawiam, że bilety się sprzedają. Ludzie mają ochotę przyjść na zawody i oglądać mnie. Jeśli chcą na mnie buczeć, są bardziej niż mile widziani. Widzisz, że wielu ludzi to robi, a następnie spotykasz ich w restauracji i mieście, gdy przychodzą ze swoimi dziećmi po autograf. Jest, jak jest. Nigdy nie miałem z tym problemu. Czasami to nawet bardziej mnie napędza. Wtedy na torze mogę robić, co tylko zechcę. Nigdy nie robiłem czegoś dla kogoś, a zawsze tylko dla siebie - przyznaje Nicki Pedersen na łamach fimspeedway.com.
ZOBACZ WIDEO Apator popełnia błąd, oddając Holdera? Rutkowska-Konikiewicz: Robił wszystko, żeby zostać
Zachowanie kibiców nigdy mu nie przeszkadzało
Duńczyk twierdzi, że to obustronna korzyść i podkreśla, że nigdy nie miał problemów z opanowaniem emocji względem dopingujących lub przeszkadzających mu kibiców.
- Jeśli ktoś myśli, że to coś dobrego, jest to dla nas wszystkich dodatkowy bonus. Obie strony wygrywają. Zawsze byłem silny mentalnie. Nigdy mnie to nie rozpraszało i nie potrafię powiedzieć, dlaczego. Na niektórych mogłoby to wpływać i myśleliby, że kibice ich nie lubią. Ale wtedy oni mieliby raczej problem ze sobą niż z publicznością. Zawsze musi być bohater i złoczyńca. Potrzebne są wyraziste postacie i ja jestem jedną z nich. Gdy wygrywałem, wszyscy wiwatowali. Prawdopodobnie przez pół nocy byłem wcześniej wygwizdywany, jednak to część tej zabawy. Oni nadal mnie szanują - dodaje Pedersen.
Utytułowany Duńczyk z wielką dumą wspomina swoje zwycięstwo w Cardiff z 2003 roku, które było jego drugim w karierze. Cykl SGP rozgrywano wtedy w formacie z "eliminatorami", w którym startowało 24 zawodników. To oznaczało, że musiał on przedzierać się przez pierwszą fazę turnieju po tym, jak we wcześniejszej rundzie w Aveście zajął 10. miejsce.
Triumf w Cardiff był czymś wyjątkowym
- Wyjeżdżałem wtedy pod taśmę chyba 11 razy i ścigałem się w ośmiu wyścigach. Zanotowałem dodatkowo dwa lub trzy upadki. Była to jednak fantastyczna noc i świetne zwycięstwo, zwłaszcza w miejscu takim, jak Cardiff. Zrobiłem to i było to naprawdę miłe uczucie - podkreśla trzykrotny czempion globu.
Zwycięstwo w Cardiff pomogło rozwijać swoją karierę wielu gwiazdom światowego formatu i z pewnością idealnie wzmocniło pewność siebie Pedersena w pierwszym roku, w którym pojawił się jako kandydat do tytułu mistrza świata.
- Kiedy wygrywasz Grand Prix czujesz to i wiesz, że wszystko może się zdarzyć, jeśli każda z rzeczy znajdzie się na właściwym miejscu. Gdy triumfujesz w takim turnieju, robisz się po prostu głodniejszy sukcesu. Kontynuowałem swój wyścig z tamtego miejsca. Ja, Jason Crump i Tony Rickardsson stanęliśmy na końcowym podium podczas Grand Prix w Hammar. Występ w Cardiff był jednym z kroków w kierunku osiągnięcia tego, gdzie znalazłem się pod koniec sezonu, walcząc o mistrzostwo świata - kontynuuje Duńczyk, mówiąc o swoim pierwszym w karierze tytule.
Tym razem to on przeszkodził Crumpowi
Australijski czempion Jason Crump we wspomnianym roku również walczył o swój pierwszy złoty medal, po tym, jak w dwóch poprzednich sezonach rywalizację kończył ze srebrnymi krążkami. Zwycięstwo Pedersena w Cardiff (przed Crumpem i Rickardssonem) było jednak tym impulsem, którego potrzebował, aby upewnić się, że to on będzie mistrzem wcześniej niż wspomniany rywal.
- Ostatecznie wszystko wskazywało na to, że Jason w końcu znajdzie się wyżej niż Tony (Rickardsson wygrywał wcześniej w cyklu cztery razy, w latach 1998-1999 i 2001-2002 - przyp. red.). Walczył on o mistrzostwo świata kilka lat dłużej niż ja. Tak naprawdę nie mógł pokonać Tony’ego. W końcu mu się to udało, ale wtedy gdzieś z boku pojawił się pewien Duńczyk i zabrał mu tytuł w ostatniej chwili. Po prostu wszystko działało. Miałem wówczas 26 lat i byłem bardzo młody. Wiedziałem jednak, jak być stabilnym, starałem się być mocnym, wykonywać swoje zadanie i nie myśleć za dużo o innych rzeczach. Miałem dodatkowo wokół siebie dobry team. Walczyliśmy i byliśmy ze sobą szczerzy. Pracowaliśmy niezwykle ciężko i szliśmy do przodu krok po kroku. Nie byliśmy aroganccy - wiedzieliśmy, że ten sezon był ciężki - podkreśla na koniec trzykrotny złoty medalista IMŚ, Nicki Pedersen.
Czytaj także:
Janowski wspomina grę nerwów i wielki wieczór w swojej karierze. "Pytałem sędziego, co się stało"
Polacy ścigali się w Extralidze. Oskar Polis najskuteczniejszym z nich