Po bandzie: Kto chce być mistrzem, a kto tylko milionerem [FELIETON]

WP SportoweFakty / Michał Chęć / Na zdjęciu: Dominik Kubera w niebieskim kasku
WP SportoweFakty / Michał Chęć / Na zdjęciu: Dominik Kubera w niebieskim kasku

- Może chociaż przed zawodami w Toruniu ktoś podejmie decyzję zgodną z polską, a nie klubową racją stanu, skoro wszystkie Anioły w cyklu Grand Prix już są - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

W tym artykule dowiesz się o:

"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książek "Pół wieku na czarno" i "Rozliczenie", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.

***

Szymon Woźniak i Dominik Kubera dostali po głowie w Glasgow, narażając się na szyderstwa kibiców sukcesu. Mnie akurat do śmiechu nie jest, w końcu poległo dwóch chłopaków, którzy poza finansowymi mają też aspiracje sportowe. Stąd właśnie ich obecność w Szkocji. Porażka tych zawodników znów dała jednak asumpt do rozważań, co lepsze - polskie wygłaskane czy brytyjskie podziurawione.

A więc widzę to tak - skoro w Polsce mecze ogląda po dziesięć tysięcy widzów, natomiast na wyspach dziesięć razy mniej, to, mimo wszystko, trzeba by się trzymać koncepcji PGE Ekstraligi, bezpieczniejszej i ciekawszej. Nie popadając jednak ze skrajności w skrajność i nie kończąc widowisk, gdy tylko pogoda splunie komuś lekko pod koło.

A co do hodowania championów. Niech ci, którzy ambicje mają głównie finansowe, jeżdżą sobie tylko w Polsce. Którzy z różnych względów sportowcami nie są, lecz tylko kierowcami wykonującymi zawód żużlowca. Natomiast ci, którzy chcą osiągnąć nie tylko korzyści materialne, ale też wynik sportowy, niech się pokręcą również trochę po wyspach. Niech lizną tamtejszego speedwaya, by nabrali nowych umiejętności, ale też pewności siebie. Może fortuny tam nie zarobią, ale nie przesadzajmy - do biznesu też nie dołożą. Zresztą, za sukcesem sportowym stoi też zawsze finansowy.

ZOBACZ WIDEO Brak nominacji Janowskiego jest szokujący. Sparta najbardziej poszkodowana?

Kto chce być tylko pracownikiem na etacie żużlowca, niech sobie zarabia w Polsce i tyle. A kto ma głowę pełną marzeń, musi swojemu szczęściu pomóc. Umówmy się, że nie jest to żadne wielkie wyrzeczenie, latać do Anglii i z powrotem. Dużo więcej musiało w życiu zaryzykować mnóstwo Australijczyków, którzy jako nastolatkowie przylecieli do Europy z plecaczkiem i w jednych trampkach na nogach. Wie coś o tym prezes Rusiecki z Leszna, który takim Kangurom zapewnia wyżywienie i dach nad głową.

Dla przykładu Keynan Rew wylądował u niego jako szesnastolatek i zdaje się, że do dziś raz tylko odwiedził rodzinne strony. Albo nawet wcale. A gdy złamał paskudnie udo, to go Rusiecki osobiście wkładał pod prysznic i pomagał w codziennych czynnościach zapewniających higienę. Kiedy po jakimś czasie nagrał filmik, by przesłać rodzicom Keynana postępy syna w rehabilitacji, to po drugiej stronie zobaczył tylko uśmiech i uniesiony kciuk. Na zasadzie - super, fajno jest. I tyle. Nie było tam jakiejś przesadnej troski o los dziecka.

Polskie dzieciaki mają się często dużo lepiej u progu karier. A taki Kubera czy Woźniak to już milionerzy. Ich decyzja, czy zechcą stać się bardziej kompletni. W każdym razie jazda w Anglii mogłaby też lepiej wpłynąć na ich wiarę w siebie. Bo jak zauważył Marek Cieślak, Grand Prix Challenge mogli przegrać w głowach. Gdy Narodowy wybrał się dawno temu na White City, też miał oczy jak pięć złotych, kiedy po ulewie rozrzucono na tor trociny i kazali jechać. On szybko jednak potrafił sobie pewne sprawy wytłumaczyć - zaraz, zaraz, to ja jeździłem w finałach Indywidualnych Mistrzostw Świata, nie oni. To ja jestem lepszym zawodnikiem, nie oni. Więc ja szybciej dam sobie radę w takich warunkach niż oni. I tak było.

Zatem klucze do sukcesu znajdują się w rękach polskich gwiazd. Mogą zrobić wszystko, by stać się zawodnikami bardziej kompletnymi, a mogą też liczyć na... dogodniejszy dobór przyszłych lokalizacji. Postawić sprawę w ten sposób, że teraz pluli na nas po Bękarcie Narodów w Vojens, ale za rok ponoszą na rękach w przyjaznym Wrocławiu - z Drużynowym Pucharem Świata w dłoniach. Więc może i Grand Prix Challenge odbędzie się na bardziej zadbanym polu walki o regularnych kształtach.

W niedzielę byłem natomiast pod wrażeniem bawolich jaj Kacpra Woryny. Przecież już na dzień dobry nie wygrał startu, tylko szedł po dużej jakby z zamkniętymi oczami, wciskając się w szczeliny między płotem a rywalami. A gdy wytargało go raz, drugi na wyrwie z wyjścia z pierwszego łuku, to ani na moment nie ujął gazu. Jakby nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. W przeciwieństwie do Leona Madsena, bo gdy w ostatnim biegu to Duńczyka porwało ku niebu, zwolnił na tyle, że w jednej chwili spadł z czoła na koniec stawki. A był to akurat wyścig o wielką stawkę.

Worynie należał się komplet punktów, bo w jednym z wyścigów ostrzeżenie dla Macieja Janowskiego okazało się de facto jego drugą szansą. Wykorzystaną. Cóż, wspominałem ostatnio o walorach przyznania dzikiej karty na wrocławską rundę Grand Prix Polski jemu lub Kuberze, zamiast dopieszczać dołującego Czugunowa. Może chociaż przed zawodami w Toruniu ktoś podejmie decyzję zgodną z polską, a nie klubową racją stanu, skoro wszystkie Anioły w tym cyklu już są.

Zawsze trzymałem też kciuki za Bartka Smektałę, bo to fajny chłopak po prostu. I żużlowiec z potencjałem, który nie przejmował się nigdy, co za gwiazda stoi obok. W wielkiej stawce nie gasł, wręcz przeciwnie. Pokazał to choćby podczas stołecznej rundy Grand Prix w 2019 roku, gdy uzbierał w fazie zasadniczej 10 punktów i wygrał trzy wyścigi. Jedno tylko pozostaje niezmienne - Bartek ma dla rywali zbyt wiele szacunku. W niedzielę okazał go zbyt wiele wobec Maćka Janowskiego, którego przepuścił pod płotem, choć nie musiał. Żebyśmy się dobrze rozumieli - nie twierdzę, że Smyk miał sprasować rywala przy deskach. Miał jednak zostawić mu tyle miejsca, by rywal wiedział, że... należy się z ataku wycofać. No ale to tylko przemyślenia z kanapy, a Bartek niech jeździ tak, jak czuje. Niech słucha siebie.

Ten mecz i końcówka sezonu dają też pewnie odpowiedzi na rozterki Andrzeja Rusko. Że chyba warto znaleźć w drużynie miejsce dla Piotra Pawlickiego - kosztem bojaźliwego Czugunowa. Że warto wprowadzić trochę gorącej krwi i dzikości serca w szeregi - jakby to powiedział senator Komarnicki – spasionych kotów. Zatem nawet jeśli Betard Sparta zakończy sezon w najbliższy weekend, to za rok może się odrodzić. Przy czym wierzę, że to będzie atrakcyjna niedziela podsumowująca pierwszą rundę fazy play-off. Tacy gorzowianie nie mieli w Toruniu nic do stracenia. Dublerzy mogli się pościgć na luzie, nikt nie wymagał od nich heroicznych dokonań. Teraz, przed własną publicznością, poczują już jednak inne emocje. I nieco większą presję.

Wojciech Koerber

Zobacz także:
4 lata temu odebrał sobie życie. Rodzina do dziś walczy o pieniądze
Będzie jeszcze trudniej dostać się do PGE Ekstraligi. Nowe wymagania dla pierwszoligowców

Źródło artykułu: