Czterdzieści lat po tych wydarzeniach, jadę śladem wspomnień w te same miejsca, szukając minionego i zderzając się z realiami współczesnej Bułgarii.
Od wczoraj niewiele się zmieniło, Sofia nie stała się ani trochę przyjaźniejsza. Jest 9 rano, a ja w centrum milionowego miasta nie jestem w stanie znaleźć otwartej knajpki, w której dają kawę i coś do jedzenia. Kiedy zaczynam oswajać się z myślą o hot dogu na stacji gdzieś w drodze, dzwoni telefon. W słuchawce znajomy, zachrypnięty głos:
- Śniadanie już jadłeś? Nie? To Dżordż zaprasza. Wskakuj do auta i spotkajmy się za pół godziny pod Cerkwią Bojańską!
- Że gdzie?
- Ty naprawdę masz problem z polskim? W internecie se znajdź.
Pod cerkwią?! No tego to się po nim nie spodziewałem... Ani tego, że jeszcze w ogóle będziemy się widzieć. Miałem jechać do Plewen, na tor na którym się wychował i o którym wczoraj opowiadał. A później na kolejny, najmniej znany bułgarski tor, do Łoweczy. Tymczasem po kilkudziesięciu minutach parkuję na skwerku niedaleko Cerkwi Bojańskiej, a Petranov i Princess już tam są. Wygrzewają się leniwie w słabych promieniach porannego słońca. Dostaję do ręki coś, co przypomina kefir i coś, co przypomina bułkę z ciasta francuskiego.
ZOBACZ WIDEO: Emil Sajfutdinow o swoim powrocie: Rozumiem decyzje PZM. Jestem już stęskniony
- Bułgarskie śniadanie mistrzów. Nie macie tego w Polsce, trochę tam byłem, to wiem. Słuchaj...
Odpala papierosa, bierze głęboki wdech, łypie brewką. Na wydechu mówi jednym tchem:
- Prawie wszystkie pamiątki po mojej karierze straciłem, ale jest coś co chciałem ci pokazać. I takie miejsce, w którym chciałem to zrobić.
Okazuje się, że wczoraj zamiast do domu, pojechał szukać pozostałości z dawnych czasów. A dzisiaj instaluje mi się z Princess na kolanach na przednim siedzeniu auta i zaczynamy wspinaczkę w górę masywu Witosza, który stanowi naturalną południową granicę Sofii. Po kwadransie docieramy do stóp wielkiej komunistycznej budowli. To Hotel Kopitoto, niegdysiejsza duma stolicy, aktualnie mocno już trącąca myszką. Czas zatrzymał się tu mniej więcej wtedy, gdy zatrzymał się na wszystkich bułgarskich stadionach żużlowych. Z tą subtelną różnicą, że hotel wciąż potrafił na siebie zarabiać, toteż poddawano go niskobudżetowym liftingom. Dziś nadal można napić się espresso na imponującym tarasie, 1325 metrów nad poziomem morza. Problem w tym, że pod nami chmury i kompletnie nic nie widać...
- Nie bój, nie bój. Za pół godziny to się przetrze i zobaczysz najpiękniejszy widok na Sofię. Wiem co mówię! Kultowe miejsce. Kiedyś dojeżdżały tu nawet miejskie autobusy. Całe wycieczki!
Kawa, cola, dym z papierosów i ogień w oczach - cały Dżordż. Takim go zapamiętam. Ale dzisiaj jest trochę inaczej. Dzisiaj wziął ze sobą stare zdjęcia, na których prezentuje się w barwach drużyn z Rzeszowa i Tarnowa, w których startował. I dzisiaj to on przepytuje: a tego znasz, a ten to kto, a to gdzie, a to kiedy... A potem snuje opowieści z krypty, przypominając mi jak bardzo żużel się zmienił przez te wszystkie lata. Jaki jest teraz bezpłciowy i grzeczny, zupełnie pozbawiony kolorytu, za który tak go kochałem. Więc bawimy się na zasadach gospodarza - ja jestem w stanie co najwyżej powiedzieć kogo widzę na zdjęciu. A on nazwiska okrasza historiami.
Czasem są śmieszne, czasem straszne. Gdy jestem bliski kapitulacji, nie rozpoznając twarzy Mirka Daniszewskiego (tak, miał epizod w Rzeszowie!) z roku 1993, na stole ląduje książka, o istnieniu której nie miałem pojęcia. Bułgarski as z rękawa. "Historia czarnego sportu w Rzeszowie", autorstwa Tomasza Burczyka. Kapitalnie wydana, pełna zdjęć, wyników i faktów - encyklopedia wiedzy. Duże wow!
- Rynek wydawniczy raczej znam, ale to pierwszy raz widzę!
- Mi się wydaje, że ona w ogóle nie była w sprzedaży. Mały nakład.
- To skąd masz?
- Dostałem. Taka sytuacja: wiele lat nie było mnie w środowisku. Ale wróciłem. Stoję sobie w parkingu w Rzeszowie i widzę Janusza Ślączkę, jak mi się ukradkiem przygląda. Mam ubaw, bo ja wiem kim on jest, a on coś kojarzy, ale nie do końca. Więc czekam, patrzę. W końcu nie wytrzymał:
- Ja cię, znam. Ja ciebie, ku**a, skądś znam. Weź no powiedz, ktoś ty.
- Jeździć cię gamoniu uczyłem.
- Ja pie**olę, Dżordż?! Jaki wstyd nie poznać!
- Potem dostałem tę książkę od niego w prezencie. Uznał, że napisałem kawał historii Stali Rzeszów i muszę ją mieć. To było bardzo miłe. I widzisz, to mi zostało po dwudziestu latach startów: kilka zdjęć i ta książka. I jeszcze pamięć, bo wciąż kojarzą mnie w parku maszyn.
Nie wiem, czy pogodynka Petranov ściemniał przewidując przejaśnienie za pół godziny, tak samo jak nie wiem, kiedy ono przyszło. Gdy odrywam się od książki, przed oczami mam imponującą panoramę Sofii. Stary, sympatyczny Bułgar dopala ostatniego papierosa. - Spadamy na dół, cerkiew musisz jeszcze zobaczyć. Żebyś nie mówił, że tylko same upadłe stadiony, ale i kultura jakaś była.
Problem w tym, że na teren Cerkwi Bojańskiej nie wpuszczają z psami, o czym informuje wielki znak i jeszcze większy ochroniarz. A Dżordż bez Princess nigdzie się nie ruszy. - Idź, ja zaraz cię dogonię! - mówi głosem nie tolerującym sprzeciwu. A kiedy wracam, stoi bezradny po drugiej stronie płotu:
- Ty wiesz, że mnie nie wpuścili? Z psami nie wolno. A wiesz czemu? Bo srają!
- No w sumie, jakby się nad tym zastanowić, to... srają.
- Ale moja Princess?! Popatrz na nią, no nawet jak srają, to ile taki aniołek może narobić? Sku****yny!
Na pożegnanie dostaję od Dżordża książkę z wynikami sportów motocyklowych w Bułgarii od 1945 roku. Otwiera na latach '80, palcem pokazuje nazwisko: Petranov. - Jeszcze takie coś znalazłem. W cyrylicy jest, ale się połapiesz. Tobie się bardziej przyda. Ja byłem tylko zawodnikiem... I jedź już, kawał drogi masz!
Ma rację. Do Plewen, z którego pochodzi, mam blisko 200 kilometrów, a dochodzi południe. W zasadzie, do samego Plewen nie ma po co jechać - stadion żużlowy od dawna nie istnieje. Ale ja wiem, gdzie był. Podobno na tyłach piłkarskiego stadionu Spartaka. Na zdjęciach satelitarnych jego zarys widać całkiem dobrze. Na miejscu... nie ma już nic. Wielki obiekt Spartaka okazuje się wielką ruiną. Z zewnątrz wygląda, jakby nikt nie grał na nim od lat. Do środka wejść się nie da.
Tam gdzie google maps pokazuje zgliszcza dawnego toru, dziś stoi pachnące nowością boisko treningowe, a po nim ganiają piłkarze. Rewitalizacja nie zatarła do końca śladów przeszłości. Zarys łuków wciąż widać wyraźnie. Są pozostałości do złudzenia przypominające mocowania bandy i fragmenty siatki. Jest niewielka trybuna. Zdecydowanie wygląda mi to na bardzo dawno nieużywany stadion żużlowy. Za kilka dni zapytam Milena Maneva. Będzie mocno sceptyczny:
- W Bułgarii wszystkie stadiony tak wyglądały. Dookoła boiska do piłki były bieżnie, często z luźnego materiału. Po latach stania odłogiem, każdy taki obiekt może wyglądać na żużlowy. Widzisz rzeczy, których nie ma, bo chcesz je zobaczyć.
Pokazuje mu zdjęcia satelitarne i moje fotki. Traci pewność siebie.
- Milen, przecież w Plewen był żużel zanim oddano obok nowy tor w latach '70. Gdzieś być musiał. Petranov mówił, że podobno właśnie tam. Chociaż na własne oczy też go nie widział.
Manev wyciąga telefon. Dzwoni gdzieś i widzę jak zmienia ton i na twarzy maluje mu się zdziwienie. Zapala papierosa:
- Rzeczywiście. Potwierdzone u źródeł. W tym miejscu był tor. Tylko bardziej w latach '60 niż '70. Pierwszy tor w Plewen. Też nie wiedziałem...
W tym miejscu w ogóle dużo było. Spory stadion piłkarski, dwa boiska pomocnicze, trzecie dla dzieci, tor żużlowy, sale do boksu, zapasów, gimnastyki, ośrodek rehabilitacji... W 1976 roku powstała szkoła sportowa, a 10 lat później miała powstać nowoczesna hala do siatkówki. Miała, ale zdążono tylko wylać fundamenty. A potem nadszedł kapitalizm i wszystko popadło w ruinę. Dzisiaj obok tych zgliszczy powstaje nowoczesny szpital i wieżowiec. Ktoś będzie miał przerażająco smutny widok.
Ale ja ruszam do Dolnego Dybnika, bo to tam swój tor miał AMK Plewen, klub który wydał na świat m.in. Georgi Petranova. To mieścina oddalona o 15 minut jazdy samochodem, do której przeniesiono speedway w latach '70. I nic się od tego czasu nie zmieniło. Pijalnia piwa z tubylcami na centralnym skwerze, jeden sklep, szeroka socrealistyczna aleja łącząca oba końce dziesięciotysięcznego (niegdyś) miasteczka, jakiś koń stojący samopas, gdzieś w tle krzyki dzieci. Tylko nic już nie jest tu nowe, wszystko jest kalką minionego. Miejsce, z którego można tylko wyjechać.
Stadion jest wciśnięty między obwodnicę a tory kolejowe. Trzeba wiedzieć, że tam jest, bo z daleka widzisz las. Najkrótsza droga wiedzie na dziko przez tory, potem chwila przedzierania się przez chaszcze i stajesz przed czymś, co kiedyś musiało być kasą biletową. Za nią nasyp, na którym rosną spore drzewa - dawna trybuna. Nie okala już całego toru, ponieważ na wyjściu z pierwszego łuku rozlokował się market budowlany. Tam nasyp wyburzono, a na torze urządzono skład materiałów. Na środku boiska wciąż stoją dwie zardzewiałe bramki. Nie ma band, ani żadnych po nich pozostałości, mimo to zarys toru wciąż jest dobrze widoczny.
Staję na pierwszym wirażu, ale wyobraźnia defektuje. Nie widzę prężnie działającej szkółki, młodego Dżordża, tłumu kibiców, ani drużyny ligowej. Widzę śmierć.
Stadion w Dolnym Dybniku, ma swoją czarną kartę w historii. Kartę, o której nigdy nie usłyszał świat. Znacie listę zawodników, którzy stracili życie ścigając się na żużlu? Nawet jeśli tak, to nie znajdziecie tam tego nazwiska.
Miał 28 lat i trzyletnią córkę. Tego dnia na stadion przyjechał swoim nowym Moskwiczem, zabierając kumpla z drużyny Dobromira Iłkowskiego. Dobromir był kontuzjowany, miał złamaną kostkę, więc za niego w zawodach jechał Petro Kostov. Wszyscy trzej reprezentowali klub z Łoweczy. Byli świetnymi kumplami, znali się od dziecka, każdą wolną chwilę spędzali razem. Toncho Kolev, reprezentant Bułgarii na arenie międzynarodowej, był najlepszym z nich.
Ten bieg układał się dla ekipy z Łoweczy pomyślne. Petro Kostov jechał z przodu po wewnętrznej, za nim pod płotem jego parowy. Ale Petro zrobił błąd, pociągnęło go na wejściu w łuk, wyprostowało motocykl. Wypuścił go spod siebie. Po zewnętrznej nadciągał już Tonczo. Nie miał czasu na reakcję. Udało mu się ominąć przyjaciela, ale na pełnej prędkości wpadł w jego motocykl i bezwładnie runął na tor, zatrzymując się na siatce. Jego jawa wylądowała na trybunach, a te zamarły w ciszy. Wypadek wyglądał makabrycznie. Petro wstał, podniósł motocykl. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co dzieje się z jego kumplem.
Dobromir Iłkowski: - Miałem złamaną nogę i nie mogłem prowadzić. Nawet buta nie mogłem włożyć. Ale po tym wypadku wsiadłem do Moskwicza Toncza i na adrenalinie dojechałem do szpitala w Plewen. Byłem tam jeszcze przed karetką. Tylko, że ona... Ona nie przywiozła już mojego kumpla. Przywiozła jego zwłoki. Zmarł w drodze do szpitala. Tyle lat minęło, a ja wciąż mam to przed oczami.
Zawody odwołano.
Dobromir nie wrócił już do ścigania. Poszedł na studia i został ortopedą. Petro Kostov też wkrótce odwiesił skórę na kołek. O Tonczo Kolevie zapomniał świat. Stoję w miejscu, gdzie upadł.
Czasami myślę o ostatniej wspólnej podróży Toncza i Dobromira. 50 kilometrów z Łoweczy do Dolnego Dybnika. Pewnie ciągnęli za sobą przyczepkę z motocyklem, a w Moskwiczu czuć było charakterystyczną woń benzyny. Mijali pola uprawne, na których trwały żniwa. Przejechali obok nowoczesnego kompleksu stadionów Spartaka Plewen na który łypnęli z zazdrością, bo w ich mieście takiego nie było. Za oknem widzieli najlepszą wersję swojego kraju, wtedy całkiem udanie kroczącego ku socjalistycznemu dobrobytowi. Myślę, że nie mieli większych zmartwień. O czym gadali? Jakie mieli plany? Czy przeczuwali to, co miało nadejść?
W sumie mógłbym zapytać Dobromira, ale wolę pozostawić to niedopowiedzianym. Niektóre rzeczy powinny takie pozostać.
Ruszam w przeciwną stronę, z Dybnika do Łoweczy. Nie mam żółtego Moskwicza, a szkoda, pasowałby do krajobrazu znacznie bardziej niż nowy, lśniący Hyundai. Do tego krajobrazu nie pasuje nic nowego. Jadę tą samą drogą co oni, a za oknami niewiele się przez te lata zmieniło. Możliwe, że nic. Tylko postarzało, wyblakło, popękało.
Stadionu w Łoweczy, w zasadzie już nie ma. O ile na zdjęciach satelitarnych jakoś to jeszcze wygląda, to na ziemi nie ma już nic, co świadczyłoby o przeszłości tego miejsca.
Dawny tor sprawia dziwne wrażenie zbyt długiego, łuki nie są jednakowe. To oczywiście wina łąki, która teraz tu rośnie. O bandzie nie ma mowy, o nasypach robiących za trybuny też - porasta je zbyt wiele chaszczy, aby można było zobaczyć dawny kształt. W jednym miejscu ziemia zapadła się i powstało urwisko. To było wejście w drugi łuk. Ostatnią pozostałością po torze jest krawężnik ciągnący się wzdłuż prostej startowej. Ale tak zupełnie bez sensu - ani to linia wewnętrzna toru, ani pozostałość mocowania bandy. Dopiero kilka miesięcy później dostanę zdjęcie, na którym zauważę, że wewnątrz dużego toru, był mniejszy - taki do nauki. Ten krawężnik, to najpewniej pozostałość właśnie po nim. Bardzo staram się skupić i namalować obraz pt. "jak to mogło być", ale mózg ma zbyt mało danych. Równie dobrze mógłbym wizualizować dobie Disneyland.
I w zasadzie nie byłoby to pozbawione sensu, bo wkrótce na dawnym stadionie powstanie ferma fotowoltaiczna. Jej wyobrażać sobie nie trzeba, już otacza go z dwóch stron. Być może kiedy piszę te słowa, toru w Łoweczy już nie ma. Wspomniane zapadlisko na drugim łuku, to miejsce w którym powstaje podjazd, po którym wjedzie ciężki sprzęt. Teren zostanie wyrównany. Wyrosną wielkie czarne ekrany, skierowane ku słońcu. Tego w Bułgarii nie brakuje nigdy.
Stadion w Łoweczy wybudowano w roku 1975 lub 1976. Był też pierwszym, który zniknął z żużlowej mapy Bułgarii, niewiele ponad dziesięć lat później. Nie był to duży obiekt i nigdy nie gościł znaczących imprez, pełniąc raczej funkcje treningowe. Klub z Łoweczy nie osiągał sukcesów na arenie krajowej i nie może pochwalić się żadnym znaczącym wychowankiem. Jedynym, który miał szansę zmienić ten stan rzeczy, był Tonczo Kolev.
Dzień skończę w Wielkim Tyrnowie. Zależało mi, aby być tam wcześnie, ale docieram dopiero przed zmrokiem. Szkoda. Dziś jest 22 września, ważna data dla Bułgarów. 124 lata temu podpisano manifest Ferdynanda I w wyniku którego Bułgaria wróciła na mapę Europy. Natomiast Wielkie Tyrnowo jest trzecią historyczną stolicą państwa, symbolem niepodległości i państwowości. Chciałem zobaczyć jak miejscowi obchodzą ten dzień, bo - nie licząc Sofii - tu zaplanowano największe atrakcje. Pierwszą okazało się zamknięcie miasta dla ruchu samochodowego, co w praktyce oznaczało przymusowe piesze zwiedzanie centrum w poszukiwaniu hostelu.
I fajnie wyszło! Widać, że ludzie wylegli na ulice spontanicznie, nikt nie organizował żadnych marszy ani pochodów. Jakiś ważniak w garniturze wygłosił przemowę po której nikt nie gwizdał i niczym w niego nie rzucono. A tłum był naprawdę spory. Nie niósł transparentów i nie sprawiał wrażenia, jakby czegoś się domagał. Może poza tym, by ten jeden wieczór spędzić razem.
Nie mając szans wbicia się do jakiejkolwiek knajpki, kupuję wino i bułkę w małym sklepiku. Starszy sprzedawca zaskakuje świetnym angielskim - lata siedział w Anglii, by na emeryturę wrócić do miasta dzieciństwa. Jest przekonany, że sprowadza mnie ich święto, a ja nie mam sumienia zaprzeczyć. Obsługuje i opowiada o jego Bułgarii jednocześnie. Znów czuję podobną dumę, jaka biła z opowieści Petranova. Dumę z bycia Bułgarem. I nieważne jak bardzo go ten kraj rozczarowuje. Na odchodne dokupuję ćwiartkę lokalnego bimbru. Drugą dostaje w prezencie.
Bimber jest mocny, a ja zmęczony. Włócząc się po starówce kupuję jeszcze flagę Bułgarii. Największą jaką przydrożny handlarz ma. Oczywiście wyprodukowano ją w Chinach, a ja przepłacam okrutnie, ale mam to w du*ie - na watę cukrową nie dałem się przecież naciągnąć. Zakładam flagę na plecy i opróżniam obie buteleczki, siedząc na murku i gapiąc w tłum. Chyba szczęśliwy tłum. Najbardziej pijany w Dniu Niepodległości Bułgarii musi w końcu być Polak.
Wiktor Balzarek
Zobacz także:
- Parada wspomnień, czyli bułgarski żużel kiedyś i dziś. Poniedziałek: Płowdiw
- Parada wspomnień, czyli bułgarski żużel kiedyś i dziś. Wtorek: Sofia