Czterdzieści lat po tych wydarzeniach, jadę śladem wspomnień w te same miejsca, szukając minionego i zderzając się z realiami współczesnej Bułgarii.
Parada wspomnień, czyli bułgarski żużel kiedyś i dziś. Prolog -->>
Jest ciepły wrześniowy dzień, samolot do Burgas wylądował przed południem. Odbieram samochód z wypożyczalni i ruszam w drogę. Autostradą do Płowdiw jest jakieś 300 kilometrów, ale nie chcę jechać autostradą. Jak pisał Stasiuk, "Nie ma ekspresów przy żółtych drogach", więc wybieram alternatywną szosę na północy. Słońce i upał szybko przypominają, że nie spałem od doby, więc gdy tylko widzę zajazd, w którym musi przecież być kawa, przebijam się na drugą stronę jezdni, łamiąc podwójną ciągłą. Wprost w objęcia drogówki, stojącej w cieniu wielkiej, starej jabłoni.
Brawo, idioto, pięknie zaczynasz - klnę na siebie pod nosem, gdy z radiowozu, jakby w slow motion, wychodzi pan i pani. Flegmatyczni, niezainteresowani. Ona je jabłko, on spluwa w bok.
ZOBACZ WIDEO Gleb Czugunow: Gdyby Nicki Pedersen był muzykiem, to grałby psychodeliczny rock
- Turysta? - zagaduje on po rosyjsku.
- Tak. Spać się chcę, kawy by człowiek wypił...
- Tutaj nie ma turystów, na tej drodze. Ty nie ruski?
- Polak.
- Gdzie jedziesz? Morze w drugą stronę, do Sofii też nie tędy - wtrąca się ona.
- Speedwaya szukam. Torów, stadionów. To taki sport, ścigają się...
Wyciągam smartfon, pokazuję zdjęcia. Nie rozumieją. Ratuje się YouTube, włączam pierwszy lepszy filmik, akurat Zmarzlik wygrywa finał GP. Teraz patrzą na mnie jak na skończonego debila.
- Nie ma czegoś takiego tutaj, takiego sportu. Ty przyleciałeś do Bułgarii.
- Ale był!
Jednym tchem wymieniam koślawo nazwy bułgarskich torów i zawodników. Wszystkich jakie znam. Widzą, że coś tam wiem, może źle, ale jednak wymawiam tych ich Manevów, Petranovów i Jankievów, co to się ścigali w "Welijkim Tyrynowie". Patrzą na siebie, potem na mnie. W końcu ona wyciąga z kieszeni jabłko i częstuje.
- Tylko nic tu nie jedz, żarcie mają paskudne. Obok jest sad z jabłkami, masz - prosto z drzewa. To dokąd dzisiaj jedziesz?
- Do Płowdiw.
- Do Płowdiw, motocykli szukać, wyścigów... Haha, no to jedź, Polak, jedź.
Gdy dopijam kawę i znów przekraczam podwójną ciągłą, mundurowi śpią w swoim dwudziestoletnim Oplu Astrze. Okłamałem ich. Nie jechałem do Płowdiw. Tam nie ma już żadnego z domniemanych trzech stadionów żużlowych.
Mam taką zasadę, że nigdy nie zadaje pytań, na które sam najpierw nie spróbuję znaleźć odpowiedzi. Od głupich pytań mamy w Polsce tuziny specjalistów. Z szacunku do rozmówcy, nie wypada zaczynać znajomości od robienia z siebie głupa. Ale z Płowdiw była kiepska sprawa. Przekopałem google maps centymetr po centymetrze i nie natrafiłem na nic, co mogłoby być stadionem żużlowym. Jeden typ, który od biedy się nadawał, okazał się starym stadionem piłkarskim. Nie pasowało mi nic. No to co - zadzwonić do Petranova czy Maneva i zagaić: "cześć, jestem Wiktor, chciałbym zobaczyć wasze stare tory żużlowe, tylko weź mi powiedz gdzie one są..."?! Słabo. Ale nie było wyjścia. Przynajmniej z cholernym Płowdiw nie było.
Zachrypnięty, charakterystyczny głos Dżordża Petranova w słuchawce, szybko rozwiał obawy:
- Słuchaj, ty do mnie przyjedź, do Sofii, do Milena do Targowiszte jedź, ale po tych dziurach, to co się będziesz włóczył? Tam już nic nie ma.
- No i ja właśnie w tej sprawie, bo w Płowdiw to naprawdę nic nie ma. Toru w sensie.
- No nie ma! W Płowdiw nie ma. Możesz sobie szukać! (śmiech)
- Ale był.
- Synku... I dalej jest. Ale nie w Płowdiw tylko w Razhevo Konare. Wioska na północy, jakieś 30 kilometrów. Tam jest tor, którego szukasz! Przyjedziesz, pogadamy. Razhevo Konare - zapamiętaj.
Więc jadę w upalny dzień do Razhevo Konare, czyli niby do Płowdiw. Na jeden z trzech tamtejszych torów. A może jedyny? Na Spotify leci "Droga na Brześć" Pidżamy Porno. I dokładnie tak jest, dokładnie tak wygląda Bułgaria widziana z żółtej drogi na mapie. Martwe miasteczka i wsie. Na ścianach rozpadających się budynków mijasz więcej klepsydr niż ludzi na ulicach. Dziurawy, stary asfalt nie pozwala na chwilę nieuwagi, grożąc zakończeniem podróży w środku niczego. Jest biednie. Jest martwo. Trochę jakbyś przeniósł Prypeć na wieś. Mnóstwo małych Prypeci. Widziałem to rok temu jeżdżąc po bułgarskich górach, ale tu nie ma gór, tu są tereny rolnicze, choć równie wymarłe. A na takich przestrzeniach, w piękny dzień, oczy bolą jeszcze bardziej.
"Jadę przez urojone miasta
Pytają mnie pomniki
Znasz to z Schulza czy z Almodovara?
(…)
Jadę przez urojone miasta
Zwidy z mgieł i mgieł miraże
Rzeczywistość tu jak nieczynne neony
Siwe z dymu balejaże
(...)
"
Od upadku komunizmu populacja Bułgarii zmniejszyła się z 9 milionów w 1989 roku do 6,5 miliona obecnie. To blisko 25 procent! Żaden inny kraj w Europie nie wyludnia się w tym tempie. Bardzo niska dzietność i bardzo wysoka śmiertelność, w połączeniu z odpływem młodych, zdolnych ludzi, którzy wyjeżdżają za pracą do Sofii, Warny, albo za granicę powoduje, że Bułgarska prowincja wygląda jak żywcem wyjęta ze złego snu, jak z taniego horroru. Czas zatrzymał się tu pod koniec lat '80 i nikt nawet nie sili się na lifting. Nikt nie zawiesza reklam jak w Polsce, nie maluje krawężników jak w Mołdawii, nie pielęgnuje domowych ganków jak na Litwie. Nie, tu wszyscy rozklejają klepsydry i czekają aż to się wszystko rozpadnie. Rozpadnie ze starości, od słońca, od kurzu. Rozpadnie w drobne chu*ki, najlepiej bez udziału człowieka.
Dokładnie tak, jak stadion w Razhevo Konare. Nie widać go z drogi, choć leży tuż obok, za kilkoma metrami chaszczów, które - zanim wyrosły tu drzewa - musiały być trybuną. Nie ma wątpliwości, że to nie był duży obiekt. Granice dawnego toru gdzieniegdzie znaczą jeszcze pozostałości po mocowaniach bandy. Na wysokości prostej startowej wciąż stoi budynek, w którym mieściło się stanowisko sędziego, niewielka kryta trybuna i pomieszczenia socjalne. Używając wyobraźni można narysować sobie w głowie zarys owalu. Zwłaszcza z wysokości trybuny głównej widać go całkiem wyraźnie. Za trybuny na łukach robiły podniesione wały ziemne. Za prostą przeciwległą do startu wałów nie było, więc najpewniej musiała być niewielka trybuna na stalowym rusztowaniu. Albo nie było nic. Ale największe wrażenie robi potężny, dwupiętrowy park maszyn.
- No, ten park maszyn to była petarda! Na dole stawiało się samochody z przyczepkami, bo oczywiście nikomu się jeszcze nie śniły busy. A na piętrze rozkładaliśmy sprzęt, każdy zawodnik w swoim boksie. Było przestronnie i z widokiem na cały tor. Zupełnie inny standard. Tylko jeden mały feler - podjazd na to piętro był cholernie pionowy. Jak komuś zdefektował motocykl, to wprowadzenie go do boksu z laczkiem na nodze... Niewykonalne! Albo wyjazd do biegu - jak ktoś się na dole zagapił to zawodnik zjeżdżający z góry nie miał opcji go ominąć. Tak sobie teraz myślę, że więcej wypadków było przy wyjeździe z parkingu, niż podczas ścigania - opowiada ze śmiechem Georgi Petranov.
Wypadków nie mogło być zresztą dużo, bo stadion w Razhevo Konare był ostatnim wybudowanym w Bułgarii i funkcjonował bardzo krótko. Oddany do użytku w drugiej połowie lat '80 działał najprawdopodobniej do 1990 roku. Obiekt jak na tamte czasy był bardzo nowoczesny i zbudowany z myślą wyłącznie o żużlu, nie zawierał w sobie boiska piłkarskiego. Dlatego też tor był krótki, techniczny i sprzyjający walce.
- Byłem za młody, żeby się na nim ścigać - wspomina Milen Manev: - ale pamiętam jak jeździliśmy tam z tatą na zawody. To był fajny tor, widowiskowy. Stadion pachniał nowością, wszystko było na nim takie trochę jak z lepszego świata. To był obiekt, z którego wszyscy byli dumni i nikt w ogóle nie myślał, że za kilka lat zacznie popadać w ruinę. Powstał na fali euforii lat '80 gdzie zainteresowanie było ogromne, a nasza baza zawodnicza największa w historii. A potem... Potem zmienił się ustrój i z dnia na dzień przyszedł koniec.
Dziś nie wiadomo nawet czyją własnością jest to, co pozostało w Razhevo Konare. - Kilka lat temu miałem taki pomysł, żeby ten tor odtworzyć, przywrócić do życia. Biorąc pod uwagę jego stan, byłoby to jeszcze wykonalne. Ale nie dojdziesz kto jest właścicielem terenu. A bez tego nic nie zrobisz. Więc dziś możesz pooglądać sobie ostatnie dziecko bułgarskiego żużla i mieć pewność, że to miejsce nie zmieni się przez następne 30 lat. Bo jest niczyje - opowiada Petranov.
Siedzę na piętrze parku maszyn i patrzę się tępo na słońce, które powoli zmierza ku zachodowi. Słychać odgłosy wsi, z rzadka przecięte hukiem przejeżdżającej ciężarówki. Smutny widok. Smutny dzień. Myślę o opowieściach rumuńskich żużlowców, którzy upierali się, że Płowdiw tory były trzy. Jeśli tak było, to gdzie są tamte dwa? Czy pozostał po nich ślad?
Nazajutrz Dżordż rozwieje wątpliwości. - Jakie trzy tory? Kto ci takich głupot naopowiadał? Ja jeździłem tylko na tym, który widziałeś. Chociaż czekaj... Wcześniej chyba rzeczywiście był jakiś jeszcze jeden. No... Musiał być, bo w Płowdiw był żużel, zanim ten wybudowali. A to było chyba w 1987 roku. Ale żeby trzy tory? Ja byłem zawodnikiem, musisz kogoś innego pytać. Ale w życiu nie było trzech!
A kiedy na koniec mojej bułgarskiej włóczęgi będziemy zajadali się zrywanymi z krzaczka winogronami w ogrodzie Milena Maneva i zadam mu to samo pytanie, odpowie po dłuższym namyśle, że tory były dwa.
- Wcześniej istniał stary obiekt przy szosie Asenovagradzkiej. Został zrównany z ziemią na początku lat '80. To dlatego nie mogłeś znaleźć go na mapach satelitarnych. W tym miejscu wybudowali magistralę kolejową i bloki. Wydaje mi się, że to mógł być rok 1982. Więc na bank tory były przynajmniej dwa. Ale nie wykluczałbym, żeby w latach '50-'60 rzeczywiście nie było czegoś jeszcze. Wiesz, to tak jak w miasteczku Ruse, gdzie też był dawno temu stadion, ale po śmierci Angela Eftimova, nikt już nie jest w stanie wskazać dokładnej lokalizacji. Mircea Agrisan mówił ci, że ścigał się na trzech? Poczciwy stary Rumun, coś mu się popie*doliło. Mógł ścigać się tylko na jednym...
Nie chciałem kończyć tego dnia w Płowdiw. Nie lubię dużych miast, ale byłem wykończony, głodny i marzyłem o zimnym piwie, a w okolicy nie było niczego sensownego. Od czapy wybrałem hostel w samym centrum starówki Płowdiw. I to był strzał w dziesiątkę! Przepiękne, klimatyczne i przytulne miasto, pełne starych zaułków, brukowanych uliczek, pięknych widoków i pysznego, lokalnego jedzenia. W dodatku zaskakująco tanie. Nie ma w nim nic z nachalnego, komercyjnego ośrodka, gdzie na turystę patrzą jak na bankomat.
Może dlatego, że tu prawie nie ma turystów. Zaopatrzony w butelkę znakomitego bułgarskiego wina, trafiłem do ruin teatru rzymskiego, gdzie akurat odbywał się koncert lokalnej kapeli. Grali coś na kształt The Cure, tylko po bułgarsku. Grali świetnie! Zagadnąłem jakąś parkę, żeby napisała mi w telefonie nazwę grajków, bo są świetni.
- Podoba ci się? I z Polski tu przyjechałeś? To chodź z nami do środka, co tak będziesz tu stał, na dole to jest klimat! Bilety? No nie żartuj, turyści wchodzą za free - i rzeczywiście, bramkarz uśmiechnął się tylko do moich nowych kompanów, mrugnął porozumiewawczo okiem i po chwili, piliśmy, tym razem ich piwo, w środku. "Speedway? Nie znamy! I to u nas w Bułgarii takie coś było?!"
Do pokoju wrócę nocą, solidnie zrobiony. Winem, melancholią, muzyką i wspomnieniami. Czas na regenerację mocno ograniczony. Jutro spotykam się z Dżordżem Petranovem w Sofii. Jutro stolica. Przynajmniej wiem gdzie jechać.
Wiktor Balzarek
Zobacz także:
- Sportowiec sowiecki nie startował, dopiero jak nie miał obu nóg
- Klasyczny żużel jest nudny!
- O tym, że będzie żużlowcem zadecydował tato. Urodził się sześć miesięcy później