- Zawsze wolałem jeździć w teoretycznie słabszej drużynie, ale takiej, która składała się z wychowanków klubu. Obecne przepisy sprawiają, że kluby funkcjonują jak firmy, które zatrudniają zawodników w oparciu o posiadany budżet. To sprawia, że zespoły są zwykle wyłącznie zlepkami indywidualności. Prezesi często traktują zawodników jak pracowników, którzy muszą wyrabiać jakieś normy. Przecież żużel to sport a zawodnicy to ludzie, nie można traktować ich jak maszyny do robienia punktów. Przekłada się to również na szkolenie młodzieży. Coraz częściej miejsce w składzie mają zapewnione juniorzy z innych krajów podczas gdy nasze szkółki żużlowe są coraz słabsze - mówi Janusz Kołodziej.
Nie od dziś wiadomo, że kibice chętniej utożsamiają się z drużynami złożonymi z wychowanków miejscowego klubu niż "armią zaciężną". To zjawisko doskonale obrazuje wysoka frekwencja na meczach ligowych w takich miastach jak Zielona Góra, Toruń czy Leszno. Janusz Kołodziej dzieli się swoimi wspomnieniami dotyczącymi atmosfery w drużynie Unii Tarnów z roku 2008. Przypominamy, że był to fatalny sezon dla tarnowian, którzy byli przysłowiowym "chłopcem do bicia" i w fatalnym stylu spadli do niższej ligi. - Przed tamtym sezonem wierzyłem, że mimo teoretycznie słabego składu jesteśmy w stanie utrzymać się w lidze. Nie przypominam sobie, żeby nasza drużyna kiedykolwiek wcześniej tak intensywnie przygotowywała się do sezonu. Mieliśmy poczucie, że jesteśmy świetnie przygotowani sprawnościowo. Wierzyliśmy, że mimo słabego składu będziemy wymagającym przeciwnikiem nawet dla faworyzowanych drużyn. Staraliśmy się być mocni psychicznie dzięki ciężkiej pracy jaką wykonywaliśmy na treningach. Niestety już pierwsze mecze pokazały, że jesteśmy słabą drużyną. Mimo to byłem w szoku bo kibice chodzili na nasze mecze mimo, że prezentowaliśmy się tak mizernie. Nasza jazda wówczas to był obraz nędzy i rozpaczy a mimo to kibice byli z nami.