Po bandzie: Sportowca praca nie hańbi [FELIETON]

WP SportoweFakty / Krzysztof Konieczny / Michael Jepsen Jensen
WP SportoweFakty / Krzysztof Konieczny / Michael Jepsen Jensen

- Niektórzy największą niespodziankę sezonu widzą właśnie w Duńczyku, a nie w Benjaminie Cooku. Choć Australijczykowi życzę, by za rok o tej porze mówili o nim "Benjaminek" - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

Na żużlu skręcał tylko w lewo, a w życiu skręcił raz w złą stronę. Upadł, posiedział w puszce, przez miesiąc pomieszkał w samochodzie. Ale się dźwignął. Wyszedł na prostą, pracuje, ma malutkiego synka, a przedwczoraj obchodził 44. urodziny. Andrzej Zieja. Ostatni zawodnik, który w polskiej ekstraklasie pokonał wielkiego Hansa Nielsena. Rzecz działa się w 1999 roku podczas finałowego dwumeczu Ludwik-Polonii Piła z Atlasem Wrocław.

Wspomniałem o Andrzeju, bo na jego przykładzie świetnie widać, że los potrafić być łaskawy i daje drugie szanse. A czasem i trzecie. Natomiast trzeba też chcieć szczęściu pomóc. Do czego zmierzam?

Kolega Mateusz Puka pisał ostatnio na łamach Sportowych Faktów o historii Pauliny Paszek, polskiej kajakarki, którą w Polsce - mimo medali mistrzostw świata - oceniono jako mało rozwojową. Więc wyjechała na saksy do Niemiec. Zaczęła tam zarabiać na życie w klubie fitness i nie myślała o pływaniu, no ale los tak chciał, że na jej drodze stanął polski trener od jej wcześniejszej dyscypliny. A ten nie miał wiele do stracenia i znów ją wsadził do kajaka. Z efektem wyśmienitym, bo na ostatnich igrzyskach w Paryżu panna Paulina zdobyła dwa olimpijskie medale - srebrny i brązowy.

ZOBACZ WIDEO: "Brak honoru". Marcin Gortat uderza w grupę żużlowców

A teraz, kontynuując sportową karierę, idzie do pracy w niemieckim urzędzie, przez trzy dni w tygodniu będzie przerzucała papiery po cztery godziny. Podobnie jak inni biurowi pracownicy. Z czego się zresztą cieszy, bo pozna jakieś inne życie, które w niedalekiej przyszłości pewnie się o nią upomni. A my, w Polsce, robimy wielkie oczy. Również dlatego, że za medale nie dostała mieszkania, diamentu, emerytury i nagród liczonych w setkach tysięcy złotych, a jedynie 15 tysięcy euro.

To naprawdę nic dziwnego, pamiętam podobny przykład sprzed lat, mianowicie z Aten (2004) i Pekinu (2008) trzy olimpijskie medale, po jednym w każdym kolorze, przywiózł do Niemiec kajakarz polskiego pochodzenia, Tomas Wylenzek. I on też normalnie pracował, tyle że jako celnik w Cottbus. Gdy trening miał zaplanowany na popołudnie, to do pracy szedł rano. A gdy trenował skoro świt, to mundur zakładał na drugą zmianę. Ulgi pojawiały się tylko z okazji zawodów lub też dłuższych zgrupowań, choć tych akurat unikał.

No i niemieccy kajakarze przywieźli w sumie z Paryża sześć medali, podczas gdy wszyscy nasi sportowcy niewiele więcej, bo dziesięć. O co tu chodzi? Może o to, że błędnie podchodzimy w Polsce do tematu bycia sportowcem. Z naiwnym przekonaniem, że nasz sportowiec musi mieć absolutnie laboratoryjne warunki przygotowań, tzn. musi być wypoczęty, mieć czystą głowę etc. A to błąd. Bo ta głowa jest właśnie pełna niepokoju, gdy ma świadomość, że jeśli w sporcie jej właścicielowi nie wyjdzie, to nie będzie miał dokąd pójść. To tylko potęguje presję i docelowy start czyni jeszcze bardziej stresującym. O czym często z ust sportowców po nieudanym olimpijskim występie słyszeliśmy - że nie unieśli. Albo zrzucali odpowiedzialność na działaczy, na zbyt ciasny strój, zbyt krótkie łóżko czy też za niską futrynę w pokoju we wiosce.

Ci, co pracują, na lodzie nigdy nie zostaną. Mają alternatywę. I środki do utrzymania się na powierzchni. Nie twierdzę, że życie zawodowe da się łatwo dopasować do sportowego, bo nie zawsze. Nie można jednak uprawiać sportu z przeświadczeniem, że wszystko ci się należy, bo robisz to dla kraju. Guzik prawda, robisz to dla siebie, dla kraju przy okazji.

Jednym z bohaterów minionego sezonu PGE Ekstraligi okazał się Michael Jepsen Jensen. A trzeba wiedzieć, że przed tym, jak związał się z GKM-em Grudziądz, też już miał pozasportową robotę, całkiem zresztą zadowalającą, i podjętą decyzję - otóż jeśli w tym sezonie nie wróci na top, to mówi speedwayowi bye bye. I może właśnie dlatego wrócił. Zdjął z siebie presję i wiedział, że życie nie kończy się na torze żużlowym. Że po zjeździe z toru może być nie gorzej.

Niektórzy to właśnie w Duńczyku widzą największą niespodziankę sezonu. A nie w Benjaminie Cooku. Choć Australijczykowi życzę, by za rok o tej porze mówili o nim - Benjaminek. On też dostał od życia drugą szansę. Po tym, jak został już zaszufladkowany jako żużlowy turysta bez wstępu na salony.

A więc w bogatej Skandynawii nie jest to żadną sensacją, że nieźli żużlowcy pracują zawodowo. Zresztą na wyspach bywa podobnie. Gdy Joe Screen ścigał się jeszcze we Włókniarzu, zimą zatrudniał się w zwykłym warsztacie samochodowym jako mechanik. Marek Cieślak zapytał raz Brytyjczyka, po co mu ta robota, skoro przez jeden mecz zarobi tyle, co w tym warsztacie przez tydzień lub nawet kilka.

- Bo dzięki temu wiem, jak dobry jest dla mnie żużel - wyjaśnił Joe.

Życie daje nowe szanse i pozwala się odbudowywać. Patrz Paweł Przedpełski czy Bartosz Smektała. Gdy przestali spełniać nadzieje w macierzystych klubach z Torunia i Leszna, obaj odeszli się odradzać do ekstraligowej konkurencji. Ale i tam nie bardzo wychodziło. Więc wracali do domu. Bo tym razem obie strony wierzyły, że gdzie najszybciej można się odrodzić, jak nie we własnym domu. No ale też nie było tak, jakby to sobie wszyscy wymarzyli. A więc tym razem obaj idą się odbudowywać klasę niżej. A co to przyniesie? Na pewno te ostatnie pożegnania były z klasą. Zwłaszcza u Pawła Przedpełskiego. Nie zżymał się, nie obrażał, tylko decyzję o rozstaniu przyjął z honorem i akceptacją. Mówiąc do zobaczenia, a nie do widzenia. Pozostaje za obu trzymać kciuki.

Obserwuję też heroiczne poczynania Patricka Hansena, który w minioną niedzielę wrócił do Ostrowa, gdzie jego żużlowa przygoda boleśnie się zderzyła z przeznaczeniem. Jest to twardziel, choć wciąż mam wątpliwości, czy osoba, która nie ma pełni władzy nad swoim ciałem, może się skutecznie bronić przed niebezpieczeństwem w momencie wypadku. Mam takie obawy, a jestem z tych, którzy uważają, że sport zawodowy oczekuje, wręcz wymaga poświęceń. I że historia Jasona Doyle'a, idącego po tytuł indywidualnego mistrza świata o kulach, była piękna i godna podziwu, a nie potępienia. Co innego jednak wziąć blokadę i nie czuć bólu w nodze, a co innego nie czuć w ogóle jakiejś części ciała.

Dlatego w tym przypadku się zastanawiam - co jest drugą szansą od losu? Powrót na tor czy może sam powrót do chodzenia i normalnego, codziennego życia.

Wojciech Koerber