Lepsze 600 watt na zapleczu, niż brak mocy w elicie - czyli o pewnej przeprowadzce słów kilka

Davey Watt, bo o nim mowa, miniony sezon miał kiepski. Tak powiedzą jedni, dla innych to eufemizm, bowiem o dokonaniach świętującego niebawem swe 32 urodziny żużlowca ze słonecznej Australii wyraziliby się w dosadniejszy sposób. Fakt faktem, że Betardowi przydałby się jeszcze jeden zawodnik, a obecnie ciekawszego na rynku próżno szukać. Dlaczego więc nie zatrzymano Watta?

Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, odpowiedź jest złożona. Prawdą jest, że Davey Watt po zakończonym przedwcześnie wskutek wycofania się z barażów łotewskiego Daugavpils sezonie, nie chciał z Wrocławia odchodzić. Miał świadomość tego, że niejeden mecz, mówiąc kolokwialnie, zawalił, ale i miał ambicje, by raz jeszcze spróbować walki o ekstraligowy skład. A może nawet powtórzyć najlepszy jak dotąd sezon w polskiej elicie, gdy u boku mistrza świata Nicki’ego Pedersena jeździł jeszcze z "Żurawiem" na plastronie. Mrzonki? Być może, ale z drugiej strony lektura wyników eliminacji do Grand Prix 2010 daje sporo do myślenia. Na wiosnę zwycięstwo i 13 punktów w mocno obsadzonej rundzie w Pocking, 8 punktów w Motali, wreszcie niezłe 7. miejsce w gronie najlepszych w angielskim Coventry. Ciężko mówić o jednorazowym wyskoku.

Trzeba przyznać, że imprezy indywidualne były w minionym sezonie dla Watta pewną odskocznią od ligowej mizerii. Na jesieni zawodnik wybrał się do naszych południowych sąsiadów, by zadebiutować (aż dziwne, że jeszcze nigdy tam nie startował) w "Memoriale Luboša Tomička" oraz prestiżowej "Zlaté Přilbě". Efekt? Znakomite 3. miejsce w będącym dumą Pardubic turnieju oraz równie cenny drugi stopień podium w praskim Memoriale. Na stołecznej "Markecie" lepszy był tylko wielki Nicki Pedersen. Co start zatem, to na pudle...a właściwie "na bedně", jak powiedzieliby kibice nad Wełtawą. Czyżby więc Watt jeździł na miarę swych możliwości tylko wtedy, gdy odpada czynnik presji, tak wszechobecny w naszej Ekstralidze? Być może na wiosnę przekonają się o tym kibice, ale już nie nad Odrą, a w oddalonym o 350 km. od Wrocławia Grudziądzu, bo tam ostatecznie zdecydował się skierować swoje kroki urodzony w Townsville zawodnik.

Wiadomość o tym transferze I-ligowca nieco zaskoczyła wrocławskich kibiców. Owszem, nikt nad Odrą za Wattem nie płakał, tym niemniej powszechnie wiadomym było, iż trener Marek Cieślak chce dać "Kangurowi" jeszcze jedną szansę, a pani prokurent Krystyna Kloc w tym względzie trenerowi wadzić nie będzie. Nie ukrywał tych zamiarów "Narodowy" jeszcze u progu grudnia, mówiąc nam: - Skłaniam się do Watta, bo to nie był zawodnik przewidziany do roli, jaką spełniać miał w tej drużynie Nicholls. On miał przywieźć te 6-8 punktów w meczu i jeżeli teraz miałby to robić, to nie jest źle. Ja na jego temat złego słowa nie powiem. Mam z nim dobry kontakt, dałem mu na razie czas do namysłu i zobaczymy.

I, rzec by można, zobaczyliśmy...Watta w GTŻ Grudziądz. A przypomnijmy, że stało się to w momencie, gdy we Wrocławiu po nieporozumieniach z Danielem Jeleniewskim naprędce szukano telefonów do jeszcze pozostających na rynku wolnych zawodników. Czy Australijczyk skonsultował ten ruch ze szkoleniowcem WTS-u, czy też zaskoczyło to trenera Marka Cieślaka? - Spodziewałem się, że tak będzie - mówi dla SportoweFakty.pl opiekun wrocławian. - Ja go chciałem, ale to nie wszystko. On chciał jeździć i nie chciał być tylko oczekującym, bez wielkiej szansy występu. A u nas, ja nie mogłem mu powiedzieć, że na pewno będzie jeździł. Grudziądz z kolei pewnie zaoferował mu wszystkie mecze w sezonie.

Wydaje się, że istniało także czysto pragmatyczne uzasadnienie dla faktu, iż Wrocław nie chciał zacieklej bić się o Watta. Przyjmując dla naszych potrzeb założenie, iż Australijczyk zacząłby sezon jako oczekujący, kogo przy obecnym kształcie personalnym Betardu mógłby zastępować? Wszak trzech Polaków w składzie być musi. - Tylko Madsena, gdyby mu nie szło - szybko dopowiada trener Cieślak. - Ewentualnie można byłoby zrobić jeszcze inaczej. Watt pojechałby za Polaka i wtedy do Janowskiego dochodziłby któryś z młodych posiadających licencję, ale teraz to już tylko gdybanie - kończy temat opiekun wrocławian.

Davey Watt spędzi zatem przynajmniej najbliższy rok na zapleczu Ekstraligi, w klubie, który już zna i o którym zawsze ciepło się wypowiadał. Wrocław niby rozgląda się jeszcze za kimś do roli "straszaka", ale im bliżej stycznia, tym więcej wskazuje na to, że nikt nowy na Paderewskiego się już nie pojawi. Na pewno jednak wyniki Davey’a Watta śledzone będą w stolicy Dolnego Śląska z uwagą, w końcu bowiem - że sięgnąć do ojczystej mowy zawodnika - "never say never"...

Komentarze (0)