Przyjeżdżałem dwie godziny przed meczem i się wygłupiałem - I część rozmowy z Jarosławem Olszewskim

W pierwszej części rozmowy z portalem SportoweFakty.pl, Jarosław Olszewski wraca do końcówki lat osiemdziesiątych. Wtedy to zaczynał on przygodę z żużlem. Opowiada o sytuacji w klubie, a także o pamiętnym finale IMŚJ z 1990 roku.

Michał Gałęzewski: Jesteś aktualnie trenerem młodzieży w Gdańsku, więc na pewno masz spore rozeznanie, jeśli chodzi o to, jak różnią się nabory zawodników do sportu żużlowego, w porównaniu do tego, co było w twoich czasach...

Jarosław Olszewski: Były to zupełnie inne czasy. Przede wszystkim siadało się na dużym motocyklu i od razu było jasne, czy ktoś się nadaje, czy nie. Dzisiaj dzieci nie garną się do sportu żużlowego, wolą pograć sobie na komputerze. Na dzień dzisiejszy młodzież dostaje od nas sprzęt do jazdy, a gdy zaczyna jeździć w lidze, ma swoje motocykle.

Wcześniej wszystko było klubowe?

- Wiadomo, że wtedy była komuna. Klub miał motocykle i utrzymywał zawodników. Teraz się to zmieniło, bo żużlowcy przeszli na zawodowstwo.

Jak wyglądały twoje pierwsze jazdy na motocyklu? Od razu złapałeś żużlowego bakcyla?

- Od najmłodszych lat jeździłem motorowerami i różnymi motocyklami, więc miałem z nimi kontakt. Żużel, to było jednak coś innego. Była to większa szybkość i początki jak u każdego były ciężkie. Mieszkałem w Sopocie i musiałem dojeżdżać na treningi do Gdańska po szkole podstawowej i po szkole średniej, a wieczorem wracałem do domu i kolejnego dnia znów to samo. Rodziców nie było stać, aby był samochód, którym ktoś by mnie woził.

Debiutu ligowego chyba żaden zawodnik nie zapomina. Jak to wyglądało w twoim przypadku?

- Mój debiut miał miejsce w 1985 Zielonej Górze i była to klasyczna olimpiada, czyli pięć zer. Był to ostatni mecz decydujący o Mistrzostwie Polski, czyli najważniejsze spotkanie. Tor był tak przygotowany, że dziś takich już się nie robi (śmiech, dop.red.).

Taki wynik nie zniechęcił do dalszej jazdy?

- Nie, gdyż żużel bardzo mi się spodobał. Z treningu na trening jeździłem coraz lepiej, później miałem coraz większe osiągnięcia, przynoszące radość moim rodzicom i mi, tak to się toczyło i... się skończyło (śmiech).

Lata juniorskie były chyba twoimi najpiękniejszymi czasami. Wtedy byłeś wyróżniającym się zawodnikiem...

- W młodzieżówce na początku nie było aż tak fajnie. Pierwsze znaczne osiągnięcie, które udało mi się uzyskać, było w Gorzowie. Były to Indywidualne Mistrzostwa Polski, gdzie zdobyłem brązowy medal. W tym momencie zrozumiałem, że mogę wygrywać i zdobywać tytuły, ale szło mi jednak coraz gorzej.

Wybrzeże było wtedy klubem wielosekcyjnym. Jak wyglądała atmosfera w całym klubie?

- My, żużlowcy byliśmy troszeczkę z boku, bo wiadomo, że trenowaliśmy na stadionie, a nie na hali. Do dzisiaj jednak znamy się. Ostatnio widziałem się trenerem Wentą. Wiadomo jednak, że każdy rozjechał się po świecie. Zostali z klubu tacy zawodnicy, jak Stenka, Berliński, mam też kontakt z Derą.

Byłeś znany jako parkingowy żartowniś. Masz jakieś ciekawe wspomnienia z czasów Wybrzeża?

- Było tego mnóstwo. W mojej sytuacji musiało być rozładowanie napięcia przed zawodami i to mi pomagało. Pracowałem nad tym, aby nie było strachu. Przez trzy lata miałem taki system, że przyjeżdżałem dwie godziny przed meczem i się wygłupiałem. Trudno jednak wszystko spamiętać.

Dużym twoim sukcesem było złoto w MMPPK w parze z Tomaszem Gollobem, wasze drogi jednak znacznie się rozeszły. Jak wspominasz Golloba z tamtych czasów? Było widać, że wyrośnie na takiego zawodnika, jakim jest teraz?

- Jak przyszedł do GKS-u, to odnosił pierwsze sukcesy indywidualne i było widać, za jego dobrą jazdą przemawiało więcej argumentów niż w przypadku Jacka. Był on zawodnikiem Wybrzeża i właśnie na gdańskim torze zdobyliśmy tytuł Mistrzów Polski. Każdego drogi się jednak rozeszły. On odszedł do Bydgoszczy, ja później do Piły. Ostatni raz widzieliśmy się na gali hokejowej w Toruniu, gdzie zbieraliśmy pieniądze na cele charytatywne.

Twój największy sukces, to czwarte miejsce w Indywidualnych Mistrzostwach Świata Juniorów, gdzie przegrałeś bieg barażowy z Tonym Rickardssonem...

- Mogłem tam nawet zostać wicemistrzem świata, ale wiadomo jak wygląda w sporcie. Prowadziłem w jednym z biegów, który przerwali, a w powtórce zdobyłem dwa punkty. W kolejnym prowadziłem, jednak zająłem ostatecznie drugie miejsce. Podczas barażu z Rickardssonem byłem o prawie prostą z przodu i chyba trochę się rozluźniłem myśląc, że jest już trzecie miejsce. Tor był bardzo nierówny, na czerwonej nawierzchni wychodziły cegły i na ostatnim łuku wpadłem w ogromną dziurę, odbiłem się od bandy i się ratowałem. Trzymałem jeszcze gaz. W konsekwencji przegrałem z Tonym o długość motocykla. To była dla mnie tragedia. Przyjechałem do parkingu i siedziałem dwie godziny w boksie. Nikt do mnie nie podchodził, bo wiadomo było jaka była sytuacja. Trzeba było się jednak pogodzić, spakować się do hotelu i wrócić do domu. Czwarte miejsce też na pewno cieszy, ale wiadomo - szkoda medalu.

Po tym finale jesteś od 20 lat przedstawiany jako zawodnik, który przegrał baraż z Rickardssonem. Nie denerwuje ciebie to, że mówią o tobie w kontekście nieudanego przecież dla ciebie biegu?

- Nie denerwuje, wiadomo że jest to fajne. Rickardsson jeździł później znakomicie, miał idealne zaplecze do jazdy. Żeby znaleźć sponsora w Gdańsku, to była tragedia. Dzisiaj jest w tym aspekcie na pewno dużo lepiej i szanse zawodników są równe, bo robią oni sprzęt u tych samych tunerów. Z tamtych czasów pamiętam klejone błotniki, części po kimś. Motywowało to jednak do tego, żeby jeździć.

Czy po barażu z Rickardssonem podejrzewałeś, że przegrywasz z kilkukrotnym Mistrzem Świata w późniejszych latach?

- Na pewno o tym nie myślałem w ten sposób, bo w tamtych latach nie był on aż tak dobrym zawodnikiem. Był w finale, więc to znaczy, że był w szesnastce juniorów na świecie i musiał być dobry, żeby przedostać się przez eliminacje. Ja pamiętam, że wtedy jeździłem na Jawie przygotowanej specjalnie na finał przez mechanika Krzysztofa Fede. Dzień przed wyjazdem trenowałem na torze w Gdańsku i... ten motocykl się zatarł! Była to tragedia, bo wieczorem nie było za bardzo jak go poprawić. Mechanicy robili motocykl do trzeciej rano, przynosiłem im wtedy w międzyczasie jedzenie. Efektem tego, jak się oni przyłożyli był osiągnięty przeze mnie wynik.

W kolejnych częściach rozmowy z Jarosławem Olszewskim, które zaprezentowane zostaną w najbliższych dniach, za każdym razem o godzinie 12:00, prześledzimy jego dalszą karierę żużlową. Cofniemy się do lat dziewięćdziesiątych, kiedy to przenosił się on z Wybrzeża do Polonii Piła, poznamy powody, przez które zahamował się rozwój tego znakomicie zapowiadającego się przed laty żużlowca. Dowiemy się również między innymi, jak polscy zawodnicy reagowali na przyjazd pierwszych obcokrajowców do ligi, poznamy z drugiej strony odczucia człowieka, który jest rozpoznawalny przez kibiców, a także dowiemy się o jego aktualnych zajęciach i planach na przyszłość, a także poznamy mało znane chwile, kiedy to Olszewski wyjechał na pewien czas do USA, poznając również tamtejszy żużel.

Komentarze (0)