Michał Gałęzewski: Później rozstałeś się z Wybrzeżem w takich trochę nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. Chodziły plotki, że trenerzy mieli z tobą problemy apropos niesportowego trybu życia...
Jarosław Olszewski: Nie, nie było to nic wspólnego z trenerami. Chciałem dostać mieszkanie i były kłótnie z komendantem wojewódzkim policji, panem Rusikiem (ówczesny prezes Wybrzeża, dop.red.), który sądził, że wszystko wie na temat żużla. Najpierw chciałem odejść do Wrocławia, byłem też w Anglii, w Peterborough. Już załatwiłem sobie starty we Wrocławiu, ale została wystawiona zaporowa cena, to było wtedy chyba 10 milionów starych złotych. Wrocławscy działacze powiedzieli, że może by mnie chcieli, ale za te pieniądze mogliby kupić trzech zawodników. Mogłem w Gdańsku jeździć dalej, ale kiedyś przyszedłem do klubu i pan Rusik powiedział "Olszewski, proszę szukać klubu"...
...I tak trafiłeś do Piły. Pierwszy sezon był bardzo dobry, ale później przypominało to równię pochyłą. Jakie były tego przyczyny?
- Odszedłem z Gdańska i mój mechanik, Krzysztof Fede nie mógł przygotowywać mi motocykli. Prowadził mnie on w Gdańsku przez 10 lat i wiedział, jaki motocykl jest mi potrzebny. Zacząłem współpracować z panem Brodalą. Najpierw wszystko szło bardzo dobrze, ale później była to już swojego rodzaju mafia, rodziny ustalały składy. Ja jednak nie narzekam. W biegach z moim udziałem było niekiedy trzech zawodników zagranicznych i ja. Gdy spytałem dlaczego tak jest, powiedziano mi "Olszewski jest od zadań specjalnych".
Jak byś ocenił różnice, które zachodzą w polskim żużlu? Wiadomo, że jest większy profesjonalizm, ale młodemu chłopakowi, który - tak jak Ty w swoim debiucie - zaliczyłby olimpiadę, trudno byłoby znaleźć miejsce w składzie, bo musi rywalizować na starcie od początku z pięcioma zagranicznymi zawodnikami, jeżdżącymi w 2-3 ligach...
- Sprawa młodzieży musi wyglądać zupełnie inaczej. Dobrze, że teraz młodzi polscy zawodnicy będą jeździli w trzech biegach, bo będą mogli się wybić. To jest dobre, bo przy obecnym systemie, młodzieżowiec nigdy by się nie przebił. W Polsce jest bardzo mało turniejów młodzieżowych, których za moich czasów było zdecydowanie więcej. Liczy się liga, a wiąże się ona z dużym stresem. Gdy młodemu chłopakowi jeden bieg nie wyjdzie, to trener go odsuwa od kolejnych wyścigów.
Czy to, że zawodnicy jeżdżą aktualnie w 4-5 ligach naraz, jest dobre dla rozwoju światowego żużla i nie zmierza w złym kierunku?
- Każdy szuka pieniędzy i sponsorów w różnych krajach. Na pewno jest to męczące, ale aktualnie zawodnicy latają samolotami, mają przygotowane różne motocykle na starty w różnych krajach. Za moich czasów na przykład Hans Nielsen robił podobnie, brał walizkę i wsiadał do samolotu i jechał na mecz.
Czy Hans Nielsen to zawodnik, który wywarł na tobie największe wrażenie?
- Kilka razy udało mi się z nim wygrać, a o jego klasie samo za siebie mówią osiągnięcia na torach żużlowych. Nie był za bardzo koleżeński, ale wtedy żaden zawodnik z zachodu nie był.
Gdy przyjechali pierwsi zawodnicy z zagranicy, to Polacy patrzyli na nich jakoś ukradkiem, aby podejrzeć ich zachowania?
- Na pewno stali oni lepiej od nas sprzętowo i dało się wychwycić jakieś nowinki w motocyklu. Każdy był zaskoczony i chciał mieć to u siebie, nie patrząc na to, czy to pomoże czy nie - żeby tylko mieć (śmiech, dop.red.).
Występowałeś również w barwach Śląska Świętochłowice. Czy to był dla ciebie już schyłek kariery?
- Potrzebowali tam zawodników i pojechałem wraz z Rafałem Kowalskim. Musieliśmy odnowić licencję. Była to zabawa. Później jeszcze jeździłem jeden mecz w Opolu, ale była to dla mnie taka końcówka. Wyjechałem do USA, tam wygrałem jeden turniej i powiedziałem sobie "koniec, nie będziemy się przecież już męczyć, nie ma sponsorów, nikt nie chce dawać pieniędzy na silniki".
W okolicach 2002 roku była sytuacja, kiedy to pojawiły się informacje, że uczestniczyłeś w treningach Wybrzeża i całkiem nieźle sobie radziłeś w konfrontacji z zawodnikami, którzy próbowali wtedy utrzymać Ekstraligę dla gdańskiego klubu. Jak to wyglądało?
- Tak, było coś takiego. Nie pamiętam jednak nawet, czy miałem wtedy licencję, czy nie. Tor w Gdańsku pamiętam, robiłem tam najwięcej punktów. Trener Wybrzeża spytał mnie, czy mógłbym przyjechać na trening i się pościgać. Nie miałem na torze żadnych problemów.
Dlaczego więc nie doszło do podpisania kontraktu?
- Były takie rozmowy i kontrakt miał być podpisany, ale kontrakt przed zawodami przynieśli mi czysty, nie wiedziałem nawet czy jestem ubezpieczony! Miałem podpisać po prostu blankiet, zamiast choćby aneksu finansowego, aby wysłać go do Polskiego Związku Motorowego. Nie zrobiłem tego, bo jak wiadomo nie podpisuje się czegoś, co nie wiadomo czym jest.
Była sytuacja, w której ponownie jeździłeś w Pile i walczyłeś przeciwko Wybrzeżu o utrzymanie w lidze. Kibice przywitali ciebie chyba lepiej, niż wszystkich zawodników GKS-u razem wziętych...
- Kibice o mnie nie zapomnieli, bo nic im złego nie zrobiłem. Jeździłem dla gdańskiej drużyny przez 10 lat i mnie pamiętali. Było to dla mnie fajne i cieszyłem się z tego, że mnie tak przyjęli.
Pod koniec ubiegłego sezonu w tunelu przy stadionie pojawiło się graffiti. Widziałeś je?
- Widziałem i na pewno lepiej, że powstało takie graffiti, niż gdyby miały być tam malowane jakieś głupoty. Wygląda to fajnie, wyróżnieni zostali wszyscy zawodnicy, którzy się w Wybrzeżu liczyli. Cieszę się, że również zostałem wyróżniony. Gdy przeczytałem, że takie graffiti powstaje, to gdy przyjechałem na trening do klubu, poleciałem szybko zobaczyć. Czy moja podobizna jest do mnie podobna? Nie wiem, ale każdy wie o kogo chodzi (śmiech, dop.red.).
Podczas jazdy w Wybrzeżu byłeś idolem kibiców. Jak się czuje człowiek, który staje się kimś rozpoznawalnym?
- W przypadku żużlowców nie jest tak źle, że latają za nami paparazzi. Jest to przyjemne, a tacy zawodnicy Formuły 1 mają ciężkie życie, chowają się w domach i nie mają nawet odrobiny prywatności.
Można powiedzieć, że teraz gdańskim kibicom brakuje takiego idola. Na początku lat dziewięćdziesiątych mogli utożsamiać się z tobą, następnie z Markiem Derą, a od paru ładnych lat nie ma w Gdańsku wychowanków, którzy mogliby należeć do trzonu drużyny. Czy jest szansa na odmianę?
- Prowadzę aktualnie mini żużel w Gdańsku i w tej chwili jest dwóch zawodników, którzy mogą w tym sporcie naprawdę wiele osiągnąć. Wiadomo jednak, że kariery żużlowe są nieprzewidywalne i wszystko może odmienić jeden upadek, jedna kontuzja. Z chłopców, których prowadzę, kilku może być na dobrym poziomie, a kilku może być średniakami. Ktoś musi ich jednak wziąć pod skrzydło w dorosłym żużlu i odpowiednio poprowadzić. Gdy pozostawi się ich samych sobie, to nic z tego nie będzie.