Stefan Smołka: Randka na lodzie

Dziś nikogo nie dziwią wyścigi żużlowców w środku zimy. Ice speedway efektownie zajmuje swoje należne miejsce, idealnie wpisując się w pustkę martwego sezonu.

W tym artykule dowiesz się o:

"Trwaj chwilo, trwaj - jesteś taka piękna"... Niech te słowa natchnionego duetu stanowią motto dla organizatorów, odważnych zawodników i... widzów, dla których to zapaleńców, odstawiony z konieczności na czas zimy, motocykl ani przez chwilę nie przestaje być fetyszem.

Warto sobie przypomnieć jak to się zaczęło z tym zimowym ściganiem na motocyklach. W tym celu musimy się cofnąć dokładnie o 78 lat wstecz. W niedzielę 7 lutego 1932 roku zima była mroźna i śnieżna jak dziś. W Rybniku skrzyknęła się grupka zwariowanych młodych ludzi, aby dać pograć na mrozie odstawionym jesienią motocyklom. Wśród tych pionierów motocyklizmu na Górnym Śląsku znaleźli się także rybniczanin Józef Draga - najstarszy z motocyklowego rodu Dragów i Rudolf Breslauer - najmłodszy z katowickiego klanu Breslauerów. Nie zachowały się niestety nawet szczątkowe wyniki ani nazwiska pozostałych uczestników tego zimowego randez-vous na Rudzie. Wiadomo tylko ze strzępów informacji prasowych, że najlepsi byli właśnie ci dwaj wymienieni motorzyści - jak wówczas nazywano ludzi dosiadających motocykli. Prawie dokładnie za rok, w lutym’33, doszło do powtórki w podobnym składzie personalnym. Pewnie i to nie przedostałoby się do szerszej opinii, gdyby w pewnym momencie pod ciężkim ponadstukilogramowym Arielem Józefa Dragi nie załamała się tafla ściętego lodem stawu Ruda. Motocykl znalazł się pod wodą, ale na szczęście sam Józef Draga wyszedł z opresji bez szwanku. - Nie było wówczas nikomu wesoło - wspomina po latach młodszy braciszek Józefa, także późniejszy zawodnik, brawurowo jeżdżący, tak po szosach, jak i żużlowych torach, Ludwik Draga - Józek bardziej martwił się o motocykl i tym, że przegrał wyścig, niż swoim zdrowiem. Dzięki tej małej "katastrofie" pozostało co prawda lapidarne, ale jednak słowo pisane.

Do tego wydarzenia nawiązują autorzy znakomitej książki "Dirt-track. Żużel lat przedwojennych" - Maciej Węgrzyn, Zbigniew Marszałek, Przemysław Jany i Piotr Dziuba, a także niestrudzony od lat red. Jerzy Szczygielski w swoich książkowych publikacjach o żużlu. Ufając tak dociekliwym autorytetom, musimy lodowe zawody w Rybniku wpisać jako prapoczątki lodowego speedway’a w Polsce. A może ktoś zna wcześniejsze próby? Prosimy o sygnał na SportoweFakty.pl. Przy okazji trzeba powiedzieć, że jest to czasowo zbieżne ze światową, a raczej europejską tendencją, jako że właśnie w pierwszych latach trzydziestych XX wieku swoje początki zbliżone do Ice Speedway’a datują Skandynawowie oraz przedstawiciele alpejskich nacji, zawsze pierwsi do wszystkiego co lodowe i śnieżne. Po wojnie dyscyplinę zdominowali absolutnie czarodzieje na motocyklach z krajów Związku Radzieckiego, a potem z Rosji. Wśród nich wymienić by trzeba dwa nazwiska z lat sześćdziesiątych: Borys Samorodow i Gabdrachman Kadyrow, ponieważ obaj byli także wspaniałymi żużlowcami, w najbardziej tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Ta odmiana speedway’a wymaga innych predyspozycji, a mianowicie rozwagi i sprytu. Ponadto wiele zależy od opanowania specyficznej techniki pokonywania łuków, z kolanem jako podporą i zarazem sterem, mniej zaś od samej tężyzny fizycznej, wytrzymałości, refleksu. Te ostatnie natomiast odgrywają zasadniczą rolę w speedway’u klasycznym. Dzięki temu między innymi niesamowity Szwed Per-Olov Serenius, mimo siódmej dekady życia, wciąż nie schodzi z lodowej sceny - startuje i wygrywa. Z Polaków po wojnie (lata 60) próbowali swych sił na lodzie bydgoscy żużlowcy: Mieczysław Połukard i Norbert Świtała, a w latach ostatnich Zdzisław Żerdziński, Grzegorz Knapp, Michał Widera, Mirosław Daniszewski i zawsze skory do wszystkiego co trendy - Slammer - Sławomir Drabik, też już żywa żużlowa legenda. To są amatorzy lodowego szaleństwa w najlepszym tych słów odbiorze.

Wracając do zawodów na Rudzie sprzed 77 laty, resztę możemy sobie dopowiedzieć w oparciu o hipotezy i domysły, ewentualnie o zmurszałą przez ząb czasu pamięć żywych świadków, których wygasająca garstka jeszcze żyje pośród nas. Jednym z nich jest wspomniany Ludwik Draga. Takich ludzi trzeba cenić, na rękach ich nosić, wspierać na wszystkie możliwe sposoby. Czysta logika podpowiada, że 7 lutego 1932 roku nie mógł być pierwszym dniem, gdy na zamarzniętej Rudzie harcowali motocykliści. Jeśli zaprasza się gości z Katowic, oddalonych tylko o 50 km, ale w tamtym czasie bez telefonów, wcale to takie bezproblemowe nie było, to wcześniej z całą pewnością musiało dochodzić do licznych udanych prób. Zresztą istnieje również informacja o lodowych wyścigach na Rudzie w grudniu 1931 roku. Bywali wtedy często w Rybniku, przy okazji wyścigów na ziemnym torze przy placu targowym na Październi bardzo aktywni koledzy z Bielska-Białej, Skoczowa, Cieszyna, wspomnianych Gliwic, Katowic, Mysłowic oraz Sosnowca. W samym Rybniku była wyjątkowo liczna i zgrana paczka entuzjastów wszelkich form motocyklizmu.

Rudolf Bogusławski był mieszkańcem Rybnika, ale pierwsze kroki na luźnych nawierzchniach zaliczał w Mysłowicach, bo tam w dzielnicy Słupna wybudowano pierwszy na Śląsku, nowoczesny na owe czasy żużlowy tor. Rudi, który sam miał warsztat przy Łony w Rybniku, prowadził ożywione kontakty towarzyskie i biznesowe z Gleiwitz - niemieckim miastem za miedzą, po polsku zwanym Gliwicami. Tam też głośno i często warczały motory, bo Niemcy przed wojną przodowali, gdy chodzi o produkcję motocykli (Ardie, DKW, NSU). Szosę Gliwicką na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku coraz częściej oprócz furmanek i bardzo nielicznych furgonetek, przemierzały motocykle, tam i z powrotem. Jadąc od Gliwic do Rybnika najpierw widać wyniosłe wieże "Antoniczka" (bazylika p.w. św. Antoniego) i gdyby się zapatrzyć na ten widok cudowny, to wpaść by można niemal wprost do stawu, który jest rozlewiskiem rzeki Rudy. Tam od wieków ciągnęło rybniczan, na gliniastej ziemi powstawały cegielnie, kuźnie, młyny. Urokliwe stawy, oprócz hodowli ryb, służyły do rekreacji - wędkowania, pływania, nurkowania, wiosłowania, a tereny wokół - do sportu (jeszcze w latach sześćdziesiątych kąpielisko na Rudzie było tak samo jak co roku obleganym, ale zwykłym stawem z piaszczystymi brzegami). Były tam organizowane biegi przełajowe, pojawiały się rowery, piłka nożna, no i najważniejsze od zawsze w Rybniku - motocykle. Gdyby istniał speedway podwodny, albo powietrzny (air-speedway), to też by pewnie w Rybniku brały swój początek. Co ciekawe, Bogusławski najpierw został pierwszym prezesem RKM w 1932 roku, a dopiero potem zasilił klub, któremu szefował. W tym momencie… przestał być prezesem. Był gwiazdą w skali ogólnokrajowej, o czym świadczy choćby fragment książki "Dirt-track. Żużel lat przedwojennych", w którym autorzy przypominają apel opublikowany w tygodniku "Raz, dwa, trzy" do władz PZM, by otoczyć szczególną opieką talent Rudolfa Bogusławskiego i zweryfikować go na europejskich torach. Nic z tego nie wyszło, niestety, a może to byłby przedwojenny Smoczyk?

Józef Draga był już w roku 1932 zawodnikiem dojrzałym, doświadczonym podczas licznych wyścigów ulicznych, szosowych i terenowych. Gdy powstawały formalne struktury klubowe w Rybniku, uczestniczył w nich bardzo aktywnie. Cieszył się wielkim autorytetem i sam miał wpływ na bieg zdarzeń w początkowym okresie powstawania sekcji motocyklowej w Rybniku, przeistaczanej stopniowo na wąską żużlową specjalizację. Z biegiem lat dołączali do niego bracia, tj. Henryk, równie zdolny rajdowiec, preferujący sidecary, czyli motocykle z bocznym koszem dla pasażera, aż wreszcie przeszedł czas na najmłodszego Ludwika, któremu jednak wojna dla ukochanego sportu odebrała najlepsze lata młodości (wiek od 19 do 25 lat). Po wojnie siłą rzeczy jego motocyklowa, w tym także żużlowa, bardzo błyskotliwa kariera nie mogła trwać długo. Mimo to zdążył jeszcze zapisać się złotymi zgłoskami w kronikach. Ale to temat na inne opowiadanie - motocyklowy szał po wojnie.

Jest mało prawdopodobne, wręcz niemożliwe, by na lodowej arenie nieopodal planowanego wówczas stadionu, w lutym 1932 roku, zabrakło Hipolita Mydlaka, drugiego po Bogusławskim prezesa, a także Zdzisława Byśka - kolejnego prezesa, któremu kadencję przerwała wojenna pożoga. To samo dotyczy Edwarda Nardelego, Jana Zimnego, Huberta Junga, Jana Sanecznika i Ludwika Fajkisa, oraz wielu innych, których wszystkich zliczyć nie sposób, a którym należy się od nas hołd wcale nie mniej zasłużony. Ci wszyscy wymienieni wyżej, oraz ci trochę mniej znani, pominięci niewdzięcznym milczeniem potomnych, dla motocykla i na motocyklu gotowi byli skoczyć w ogień, a co dopiero w lodowatą toń rybnika (z języka czeskiego: rybnik = staw rybny).

Dzięki takim niezłomnym Dragom, zimową porą przed 77 laty, rodziła się potęga wielkiego klubu żużlowego ROW.

Stefan Smołka

Komentarze (0)