Rafał Sumowski: Sparing z Grudziądzem był dla ciebie pierwszą w tym roku okazją do ścigania na gdańskim torze. Trener Chomski mówił, że z biegu na bieg było widać w tych zawodach u ciebie poprawę. Początek był niemrawy, ale kolejne biegi w twoim wykonaniu były coraz lepsze. Masz już jakiś pomysł na gdański tor?
Dawid Stachyra: Zgadza się, z biegu na bieg było lepiej. Na początku chciałbym powiedzieć, iż z gdańskim torem miałem w swojej karierze raczej małą styczność. Startowałem tu bodajże dwukrotnie i to raczej ze średnim skutkiem. Tor ten jest bardzo specyficzny i z wyprzedzaniem jest tu dosyć ciężko, chociaż podczas sparingu z Grudziądzem takie próby z mojej strony były i w jakiś sposób mi się to udawało. Jeśli będę wygrywał starty to rywalom będzie bardzo ciężko mnie przejść. Przyznam jednak, że wolę być tym, który atakuje rywali. Będę dążył do tego, by nie było dla mnie straconych pozycji. Na początku swojej kariery jeździłem na torze w Lublinie, bardzo dziurawym. To mi dużo pomogło, moja technika nabrała tam jakichś kształtów. Tor w Rzeszowie to przede wszystkim prędkość i odważna jazda. To wszystko ukształtowało mnie jako zawodnika, który preferuje poważne ściganie, a nie zwyczajną jazdę do przodu.
Nawiązujesz do swoich wcześniejszych klubów. Lublin, Rzeszów - teraz startujesz w Gdańsku. Przejście do Wybrzeża jest dla ciebie wielką szansą, prawda? Z tego składu praktycznie każdy z was ma szanse, by być tym zawodnikiem wybijającym się, nie zaś tylko uzupełnieniem składu.
- Zgadza się, mamy bardzo ciekawy skład. Rzekłbym, eksperymentalny. Mamy dwóch bardzo doświadczonych zawodników, którzy sporo sobą reprezentują - mam tu na myśli Zorra i Renata (Magnusa Zetterstroema i Renata Gafurova - dop. red.). Do tego dochodzi grono młodych zawodników takich jak ja, Paweł Hlib, Thomas Jonasson, czy Tobi Kroner. Mam nadzieję, że jak najszybciej dołączy do nas Karol Ząbik. Ten zespół może zaskoczyć i liczymy, że tak będzie. Co do szansy, o której mówisz, ja cieszę się przede wszystkim ze zmiany klimatu. Jest fajne podejście. Może od strony kibica nie jest to widoczne, ale od strony zawodnika jest duża różnica, kiedy po latach spędzonych w danym klubie idzie się na obczyznę. Tej pracy trzeba wkładać w żużel jeszcze więcej. Pojawiają się duże zmiany i nowe wyzwania, które jednak są potrzebne by iść do przodu.
Skoro mówimy o wyzwaniach, niewielu Polaków startuje w na Wyspach Brytyjskich. Czy mógłbyś ze swojej perspektywy opowiedzieć o tym jak wygląda ten brytyjski żużel? Jak to się stało, że tam trafiłeś?
- Do Anglii trafiłem po zaproszeniu na turniej Sixteen Lapper, który odbywał się w Ipswich w 2008 roku. Finałowy wyścig w tym turnieju odbywa się na dystansie szesnastu okrążeń. Pokazałem się tam z dobrej strony zajmując w finale trzecie miejsce - tak nawiązała się współpraca z klubem z Ipswich. Miniony sezon był moim pierwszym na Wyspach i cóż mogę powiedzieć… Początki były bardzo trudne. Zupełnie inne tory, bardzo krótkie, wąskie. Inna specyfika dopasowania motocykli, inne podejście do zawodników. Wiadomo, że również jest jakaś presja na wynik, ale kiedy przyjedziesz na czwartym miejscu, nie dzieje się tragedia. Poklepią cię po plecach i mówią, że uda się następnym razem. Można startować na totalnym luzie, co bardzo pomaga. Powoli widzę, że ten luz udaje mi się przenosić również na moją jazdę w Polsce. Nie jestem już taki spięty podczas zawodów. W Anglii mam zdecydowanie więcej startów, co w połączeniu z technicznym charakterem torów sprawia, że ściganie się w tej lidze jest prawdziwą szkołą jazdy.
W skrócie - do Anglii jedzie się po naukę, do Polski po pieniądze?
- Tak to wygląda. Polska jest dla nas ligą wiodącą, gdzie wyrabiamy sobie nazwisko i zarabiamy pieniążki na życie. Do Anglii nie jadę z myślą o zarobku…
Stratny jednak nie jesteś?
- Oczywiście, że jeśli pojawiają się większe zdobycze punktowe to i pojawia się jakiś zarobek, ale Anglia to przede wszystkim szkoła, która procentuje podczas jazdy w Polsce. W minionym roku, gdzieś w połowie sezonu rozjeździłem się w Anglii, co przełożyło się na częste dwucyfrowe zdobycze w lidze polskiej.
Pierwsza liga zapowiada się w tym roku ciekawie.
- To prawda. Myślę, że sporo drużyn będzie wygrywało na swoim torze, przegrywając jednocześnie na wyjazdach. Spore znaczenie będą miały prawdopodobnie punkty bonusowe. Jadąc do Gniezna, Grudziądza, Daugavpils, czy nawet skazywanego na spadek Miszkolca będziemy mieli bardzo ciężkie zadanie.
Dawid Stachyra wymienia uwagi z Pawłem Hlibem podczas sparingu w Gdańsku
Twój ojciec Janusz to były żużlowiec, a obecnie trener. Takie rodzinne duety nie są w sporcie żużlowym nowością - ojcowie często odgrywają bardzo ważną rolę w karierach zawodników. Wydaje się, że ty jesteś w tej chwili bardzo samodzielny, jaki wpływ na twoją karierę miał tata żużlowiec, tata trener?
- Od początku mojej kariery układało się to tak, że gdzie tata, tam ja. Licencję zdałem w Lublinie, przejeździłem tam cztery lata, zaś później trafiłem do Rzeszowa, gdzie tata był trenerem. Urwało się to w zasadzie w zeszłym roku, kiedy dostał propozycję z Ostrowa, zaś ja zostałem. Rozpocząłem starty w Anglii i tego żużla zacząłem uczyć się na nowo. Wcześniej zawsze mogłem liczyć na jego pomoc podczas zawodów. Pierwszy odruch po zjeździe do parkingu to zapytanie go o radę, co by zmienił w sprzęcie, jakie ustawienia należy dobrać. Teraz wszystkie decyzję podejmuję sam i to jest dobre. Zawodnik potrzebuje doradców, ale najlepiej gdy uczy się główkować sam. Tata dla mojej kariery wykonał na pewno olbrzymią pracę. Uczył mnie podstaw, ale również teraz mogę liczyć na jego pomoc. Pozostajemy w kontakcie telefonicznym i zawsze mogę zasięgnąć jego rady.
Obecność ojca w parkingu musiała mieć dla ciebie spore znaczenie psychologiczne. Jak łączyliście relacje ojca z synem i trenera z zawodnikiem?
- Taka sytuacja może być niezręczna. Zawsze ktoś może zarzucić, że tata jako trener faworyzuje moją osobę względem innych zawodników, ale on zawsze miał takie podejście, że potrafił to rozgraniczyć. Mimo to, taka sytuacja wpływała na mnie mobilizująco. Wkładałem w żużel cały swój wysiłek, aby nikt nie miał wątpliwości, że miejsce w składzie zawdzięczam swojej pracy, a nie tacie. Starałem się świecić przykładem, bo dużym nietaktem byłoby gdyby syn trenera spóźniał się na trening, albo coś z tych rzeczy. Organizacja swojej pracy jest bardzo ważna, zarówno w sporcie jak i w życiu.
Pomówmy zatem o organizacji. Jak wyglądają twoje sprawy sprzętowe? Iloma silnikami będziesz dysponował w lidze polskiej?
- W tym roku będę dysponował trzema silnikami i dwoma podwoziami. Myślę, że to wystarczająca ilość. Wiadomo, że gdyby coś się działo to są dwa motocykle i jeden silnik w zapasie, więc zawsze szybko można dokonać zmiany. Oprócz tego mam dwa motocykle na Anglię i jeszcze dwa silniki w zapasie. To wszystko kosztuje, ale dobrą jazdą można to utrzymać.
Przejdźmy teraz do tych, dzięki którym w głównej mierze zarabiacie pieniądze. Jak wyglądają twoje relacje z kibicami, jak w ogóle postrzegasz ich rolę? Mówisz, że w Anglii jest większy luz. W Polsce kibice żużlowi są natomiast dosyć fanatyczni - zawodnikom patrzy się na ręce na każdym kroku, a ze słabej formy szybko rozlicza. Jak to wygląda z twojej perspektywy?
- Ja na pewno zawsze dobrze żyję z kibicami. Nie miałem żadnych zatargów ani niemiłych sytuacji. Kibice chcą aby drużyna wygrywała i to jest normalne, że czasami zawodnik musi nasłuchać się gwizdów, bo wiecznie wygrywać się nie da. Jako żużlowcy musimy się z tym liczyć. Kibiców szanuję bardzo, bo są naszym przysłowiowym ósmym zawodnikiem. Zdecydowanie lepiej się jedzie, gdy dopinguje ci kilka tysięcy osób. Jazda żużlowca odbywa się właściwie na trzech poziomach, które się ze sobą zazębiają. Jeździmy dla samych siebie, dla klubów i sponsorów oraz dla kibiców. Nie można mówić, że przede wszystkim jeździ się dla tych, na drugim miejscu dla tamtych. To wszystko stanowi całość. Zawodnicy, klub, sponsorzy i kibice to bardzo złożony schemat. Jestem bardzo otwarty na spotkania z kibicami, którzy mają prawo wiedzieć jak się przygotowuję, jak wygląda dzień przed zawodami i tak dalej. To oni pozwalają nam wejść do tego świata publicznego, gdzie są radia, kamery, gdzie możemy się wypromować.
Kontakt z mediami w ogóle cię nie peszy.
- Wszyscy mówią, że zawsze dużo gadam (śmiech - dop red.), ale nie potrafię inaczej. Mówię co czuję i kamera, czy mikrofon jakoś mnie nie paraliżują.
Jesteś jednym z niewielu żużlowców z tytułem magistra. Studiowałeś filologię rosyjską. Jak godziłeś naukę ze sportem?
- Oczywiście nauka trochę mi w żużlu przeszkadzała. Obie rzeczy trzeba było umiejętnie połączyć, ale udało mi się wytrzymać te pięć lat. Obroniłem się w październiku zeszłego roku. Ciężko było, ale cieszę się, że udało mi się skończyć studia. Na południu Polski ten język rosyjski jest bardziej popularny, a rynek wciąż się rozwija, więc wykształcenie w tym kierunku jest jakimś zabezpieczeniem na przyszłość.
Na zakończenie naszej rozmowy proszę powiedz jak wygląda kwestia twoich sponsorów po przeprowadzce z Rzeszowa do Gdańska.
- Zostali ze mną moi dwaj sponsorzy z Rzeszowa, którym bardzo gorąco chciałbym podziękować - firmie Hadykówka i panom prezesom Arkadiuszowi Barczakowi i Tomaszowi Krasce oraz firmie Kazex na czele z panem prezesem Andrzejem Bajorem. Pozyskałem także nowych sponsorów z Gdańska. Tutaj podziękowania kieruję w stronę Sławka z firmy Filtrus, pana Bogdana z firmy California Trading i pana Tomka z firmy Artom. Bez pomocy sponsorów organizacja kompletnego zaplecza sprzętowego byłaby dla zawodnika niemożliwa.