Dały się zauważyć tendencje zmierzające do oderwania się od skądinąd chwalebnych szat Królowej – przynajmniej gdy chodzi o speedway. Za rok Nowa Zelandia zaczęła już stroić się we własne piórka – barwy państwowe w zapoczątkowanym dopiero co cyklu Mistrzostw Świata Par. Szwecja 40 lat temu wcale nie ustępowała brytyjskiej potędze, a Polacy już od dekady ostro szturmujący europejskie żużlowe tory coraz bardziej liczyli się w finałowych rozdaniach. Byliśmy bez wątpienia trzecią żużlową potęgą świata z trzema złotymi medalami DMŚ (1961, 1965, 1966) oraz jednym medalistą IMŚ (Antoni Woryna).
Sport w ogóle w tym okresie w Polsce miał się znakomicie. Igrzyska Olimpijskie w Meksyku – 1968, z jako takim rozmachem pokazywane już w telewizji, przyniosły grad medali dla biało-czerwonych, podnosząc na duchu umęczony „dobrodziejstwem” socjalizmu naród. Złoto połyskujące na piersi pod rozległym rondem sombrera przywiozła z Ameryki Łacińskiej Irena Szewińska – genialna polska lekkoatletka, Józef Zapędzki – strzelec wyborowy, Jerzy Pawłowski – szablista wszechczasów, Jerzy Kulej – bez litości obijający pięściami radzieckich mistrzów – rzekomo niepokonanych, i wreszcie Waldemar Baszanowski – przenoszący góry żelastwa, bijący rekordy świata w podnoszeniu ciężarów. Furorę robił w rajdach samochodowych Sobiesław Zasada, a na alpejskich stokach cudów zręczności dokonywał zimą Andrzej Bachleda-Curuś. To byli ludzie wielcy – herosi tamtych czasów. O nich się pisało, mówiło, na rękach ich noszono, byli wprost ubóstwiani. Żywe legendy. Polska piłka nożna także zaczęła coraz więcej znaczyć, najpierw w klubowym wydaniu (Polonia Bytom, Ruch Chorzów, Górnik Zabrze, Legia Warszawa), a niebawem także reprezentacyjnym. Pierwszą reprezentację prowadził wówczas znakomity selekcjoner Ryszard Koncewicz, a młodzieżową Kazimierz Górski, który potem zastąpił Koncewicza. Górski nie znosił nizin, wzniósł futbol znad Wisły ku wyżynom, fachową ręką i szóstym zmysłem poprowadził polską piłkę nożną ku najbardziej imponującym sukcesom międzynarodowym, jak złoto IO’72 w Monachium, brąz MŚ’74 w Niemczech Zachodnich (Antoni Piechniczek zdołał skopiować potem ten wyczyn w 1982 roku). Nie bez kozery Kazimierz Górski nazywany jest Trenerem Tysiąclecia.
Speedway światowy zdominowały trzy nazwiska: Ove Fundin, Barry Briggs i Ivan Mauger. Można było odnieść wrażenie, iż wielcy mistrzowie dogadali się ze sobą i raz jeden, raz drugi, a potem trzeci brał na głowę koronę światowego championa. W rzeczywistości w każdym z finałów bili się do upadłego i nawet dwaj Nowozelandczycy wcale sobie wzajemnie nie odpuszczali. W 1968 roku zwycięzcą został Mauger przed Brigssem – mistrzem sprzed dwóch lat, co to fuksem załapał się do finału (awans z pozycji rezerwowego we Wrocławiu). Co ciekawe słabiej w finale na Ullevi w Goeteborgu wypadł lider gospodarzy Fundin (IX miejsce 7 pkt.), faworyt choćby z racji „swojego” toru, a ponadto był aktualnym mistrzem świata z roku poprzedniego 1967, kiedy to wraz z Bengtem Janssonem stanęli obok siebie na najwyższych stopniach podium. A wszystko to zrobili w sportowej świątyni Wembley, ucierając nosy wielkim Brytyjczykom – Maugera i Briggsa. Tak było też w latach 1963, 1965 i owym wspomnianym 1967 – Szwedzi zwyciężali na Wembley – Fundin z Knutssonem w IMŚ’63, Knutsson i Fundin na podium IMŚ’65 oraz dwaj Szwedzi na czele w 1967 roku. Zemsta na szwedzkim Ullevi była nad wyraz słodka – para Nowozelandczyków na czele.
Szwedzi tym razem dali się objechać nawet niedocenianym Polakom, których tego dnia wystąpiło aż czterech (piąty – Jerzy Padewski – był rezerwowym za rewelacyjny występ z rezerwy w finale ME we Wrocławiu 9 pkt.). W życiowej formie był Paweł Waloszek, zwycięzca finału europejskiego we Wrocławiu, gdzie wyprzedził swoich rodaków: Antoniego Worynę i Jerzego Trzeszkowskiego, a wszyscy trzej polscy żużlowcy zdruzgotali na Stadionie Olimpijskim Maugera i Briggsa. To stawiało ich również w roli papierowych faworytów na Ullevi.
Ivan Mauger – Mistrz Świata AD1968
Zwłaszcza mocną pozycję miał rybniczanin, wszak przed dwoma laty na tym samym stadionie to właśnie Antoni Woryna wywalczył pierwszy medal IMŚ dla Polski i stanął na trzecim stopniu podium. Tym razem Woryna – lider ROW-u i najlepszy zawodnik żużlowej ekstraklasy, niedoleczony, po kontuzji, pojechał słabiej (5 punktów XII miejsce), podobnie wrocławianin Jerzy Trzeszkowski – ambitny, waleczny, ale mało jeszcze doświadczony, zapłacił frycowe (3 punkty – XIV miejsce). Znakomicie pojechał natomiast Paweł Waloszek (Złoty Kask ’68), wyjątkowo tego dnia dobrze spasowany sprzętowo do toru. Prawdopodobnie tylko wskutek ogromnego pecha (w pierwszym swoim wyścigu złamał palec u ręki, poczym walczył nie tylko z rywalami, ale również z potwornym bólem) nie stanął na podium (V miejsce 10 pkt. z owym jednym upadkiem na koncie, kiedy to punktów nie mógł zdobyć).
Co nie udało się uznanej już gwieździe świętochłowickiego Śląska, to osiągnął niespodziewanie młody zdolny gorzowianin Edward Jancarz. Była to sportowa sensacja ogromnego kalibru. Bomba. Żużlowiec Stali nie był nawet liderem w swoim klubie, gdzie przewodnikiem stada był jego nauczyciel Andrzej Pogorzelski, a nie gorszy był tam Edmund Migoś. Pogorzelski został „za karę” odsunięty od kadry przed sezonem, co utorowało drogę do niej Edwardowi Jancarzowi. Trzeba podziwiać młodego gorzowianina, zdobywcę Srebrnego Kasku w roku poprzednim – 1967, za niesamowitą zdolność mobilizacji, ponieważ, jak się okazało, 3 miejsce, jakie ostatecznie zajął w wielkim finale było najwyższym, jakie udało mu się wywalczyć w całych wieloszczeblowych kwalifikacjach. W pierwszej eliminacji w Svetorazewie był czwarty (za Kurylenko, Joachimem Majem i Czekranowem), w drugiej w Rybniku, gdzie tryumfował Woryna przed Majem i Wyglendą (rybnickie podium) awansował bardzo szczęśliwie (szczęście w sporcie zawsze sprzyjało lepszym) tylko dlatego, że dobrze dotąd punktujący Niemiec Gerhard Uhlenbrock zanotował upadek w ostatnim swoim starcie. Doszło więc do pojedynku barażowego o awans, w którym poobijany zawodnik NRD nie miał szans. W finale kontynentalnym Jancarz znowu był czwarty, za dwoma Rosjanami i Waloszkiem, a przed Trzeszkowskim, Woryną i słynnym Plechanowem. To już dawało obraz potencjału i mocy tkwiącej w młodym zawodniku. Wrocławski finał europejski, zdominowany przez Polaków – całe podium biało-czerwone – dał zawodnikowi gorzowskiej Stali VII miejsce, wystarczające do awansu, co też przedtem się nie zdarzało.
W samym finale światowym Edward Jancarz zagrał jak z nut, bez żadnych kompleksów, ale łut szczęścia znów bardzo mu się przydał. „Pomógł” – jeśli można tak powiedzieć – pech Waloszka, który wygrał bezpośredni pojedynek nie tylko z Jancarzem, ale także z drugim na podium Barrym Briggsem. To już samo w sobie było wielkim wyczynem.
Paweł Waloszek – piąty żużlowiec świata 1968
Z 11 punktami na koncie gorzowianin jeszcze nie był pewien fanfar, stoczyć musiał mianowicie w Goeteborgu ciężki bój o medal z Gienadijem Kurylenko – blondasem z Rosji i ten baraż w pięknym stylu wygrał. Przerwał w ten sposób krótkie pasmo sukcesów radzieckich żużlowców w IMŚ (Igor Plechanow – srebro 1964-65 na Wembley i w Goeteborgu, czwarte miejsce tego samego zawodnika w roku 1967 na Wembley, a także dwa czwarte miejsca Borysa Samorodowa na Ullevi i Wembley). W końcu całkowicie zasłużenie Jancarz znalazł się w doborowej trójce najlepszych żużlowców świata roku 1968.
Edward Jancarz, tak tragicznie kończący swoje życie (zasztyletowany przez własną – drugą – żonę w roku 1992, dożywszy ledwie 46 lat), był żużlowcem wybitnym, jednym z najbardziej utytułowanych w całej długiej historii polskiego żużla. Dwukrotny Indywidualny Mistrz Polski, trzykrotny zdobywca Złotego Kasku, był jednocześnie liderem swojej klubowej drużyny Stali Gorzów, zdobywając z nią tytuły DMP, jak i kadry narodowej, z którą sięgał po cały szereg medali MŚ (2 razy srebro i 2 razy brąz MŚP, złoto, 2 srebra i 4 razy brąz DMŚ). Jego klasę docenili również brytyjscy fani speedway’a, których porywał swoją elegancką i skuteczną jazdą w barwach Wimledonu – 1975-82. Rewelacyjny był rok 1969 dla młodego Jancarza. Poprowadził swój klub z Gorzowa po mistrzostwo Polski w lidze, przerywając hegemonię rybniczan, w finale IMŚ na Wembley zajął wysokie 6 miejsce, a ponadto był współliderem złotej polskiej reprezentacji, która w imponującym stylu zwyciężyła w światowym finale na rybnickim torze, rzucając na kolana Fundina, Maugera i Briggsa. Jancarz zdobył tam wówczas 11 punktów w czterech startach, dokładnie tak samo jak Andrzej Wyglenda. Obaj wielcy Polacy okazali się najlepszymi żużlowcami pamiętnego szczytu światowego w Rybniku. Potem Jancarz nie miał już szczęścia do złota w światowych rozdaniach, natomiast przez długie lata budził respekt i był w najściślejszej światowej czołówce. Potwierdzają to wspomniane medale MŚ, a jeszcze bardziej pojedyncze wyścigi z udziałem legendarnego Eddiego. Cechowała go bojowość i elegancja na torze, zawsze jeździł fair. Nigdy sobie nie pozwolił na brutalny faul, nawet gdy to nieraz równało się z porażką. Dżentelmen torów. Umiał słuchać innych, starszych kolegów i wyciągać wnioski, o czym wspominał choćby Andrzej Wyglenda. Człowiek cichy, pokornego serca, nie mający – nie potrafiący mieć – wrogów. A jednak postać tragiczna.
Edward Jancarz – trzeci żużlowiec świata 1968
Jak taki człowiek mógł zginąć w tak makabryczny sposób? Przerażające, co mogą skrywać tak zwane zacisza naszych domów. Ale to jest temat na inne opowiadanie, nie z tej branży i... nie z tej Ziemi.
Stefan Smołka
PS. Zdjęcia pochodzą ze starych wycinków prasowych i udostępnionych mi zbiorów prywatnych żużlowców.