Jan Gacek: Chciałby pan nadal pełnić funkcję trenera Włókniarza Częstochowa?
Jan Krzystyniak: O tym kto jest trenerem decydują akcjonariusze a nie trenerzy czy prezesi. Moje "chcenie" nie jest w tym kontekście najważniejsze. Mam ważny kontrakt do końca października z możliwością przedłużenia go na kolejny rok. Zobaczymy co będzie jak skończy się ten miesiąc. Umowy są generalnie patykiem po wodzie pisane. Można podpisać kontrakt na dziesięć lat a potem po roku się wylatuje. Dla mnie bardziej wartościowe i wiążące są rozmowy prosto w oczy. W przeszłości miewałem już różne rzeczy na piśmie i nic z tego nie wynikało.
Osiągnął pan w tym roku zakładany cel. Włókniarz utrzymał się w Ekstralidze, mimo że skazywany był przed sezonem na pożarcie.
- Decydując się podjęcie współpracy z Włókniarzem wiedziałem jakim składem będę dysponował. Postawiono przede mną zadanie utrzymania się w lidze, ale szczerze mówiąc już przed sezonem widziałem szanse na załapanie się do pierwszej szóstki. Moja drużyna w końcówce sezonu pokazała, że potrafi skutecznie walczyć. Szkoda, że niektórzy zawodnicy przez długą część sezonu podchodzili do swoich obowiązków niezbyt poważnie. To się skończyło tym, że musieliśmy bić się w barażach o utrzymanie. Kilku naszych zawodników dopiero w końcówce sezonu, kiedy zorientowali się w sytuacji klubu i konsekwencjach ewentualnego spadku, zaczęli poważnie podchodzić do swoich obowiązków. Moja przedsezonowa ocena potencjału drużyny okazała się trafiona. Ten zespół wcale nie był skazany na walkę w barażach.
W jakiej atmosferze przebiegała współpraca z zawodnikami? W mediach pojawiały się z ich strony złośliwe uwagi pod pańskim adresem.
- Wiemy o których zawodników chodzi. Nie będę polemizował kto się zna na żużlu a kto nie. Te wypowiedzi to było takie rzucanie haczyków, których ja nie łapałem. Dla mnie najważniejszy był wynik a nie złośliwości niektórych zawodników. Te wszystkie wypowiedzi czy pisma... nie dałem się sprowokować. Kiedy ja zacząłem zdobywać 6-7 punktów w spotkaniach najwyższej klasy rozgrywkowej stwierdziłem, że czas zakończyć karierę. Trzeba wiedzieć kiedy odejść. Są zawodnicy, którzy przywożą zera i nadal bawią się w żużel.
Sławomir Drabik mówił wprost, że nie zna się pan na żużlu.
- Tak jak wspominałem. Zakończyłem karierę zawodniczą kiedy zacząłem zdobywać po 6-7 punktów. Nie chciałem rozmieniać się na drobne. A jaką średnią biegową ma Sławek Drabik?
0,861.
- Cyfry wszystko mówią. Wystarczy odrobina matematyki pod koniec sezonu i wszystko widać jak na dłoni. Nie można zwalać winy na sprzęt czy wiek. Zawsze powtarzałem, że wszystko co otacza zawodnika i ma związek z żużlem składa się na jedną całość. W tym sporcie trzeba mieć świadomość, że tak właśnie jest.
Pamiętam jeszcze z lat dziewięćdziesiątych wywiad z Tony Rickardssonem w którym zapytano go dlaczego w odróżnieniu od polskich zawodników tak rzadko przytrafiają mu się defekty? Szwed odpowiedział, że wynika to z tego, że poświęca nieporównywalnie więcej czasu na pracę przy sprzęcie...
- Poruszył pan ważny temat. Nawet przy nastoletnich adeptach szkółek kręci się dużo osób. Większość zawodników bardzo mało czasu spędza przy sprzęcie. Generalnie czasami przychodzą popatrzeć jak się pracuje przy motocyklach i stoją z rękoma w kieszeniach. Może czasami wypiją w warsztacie kawę czy zapalą papierosa. W wielu przypadkach to jest całe ich zaangażowanie. To jest właśnie przyczyna tych defektów. Przez całą swoja karierę pracowałem przy moich motocyklach. Rozbierałem je i dokładnie czyściłem każdą śrubkę. Uwielbiałem to robić. Nie mogłem nawet rano dospać, tylko zrywałem się świtem i zabierałem się za pracę z motocyklem. Sprawdzałem każdą część milimetr po milimetrze. Sprawiało mi to wielką przyjemność i co ważne... nie miałem defektów. To był efekt wytężonej pracy w warsztacie, podczas której eliminowałem wiele drobnych usterek.
Co sądzi pan o nowym regulaminie, dzięki któremu każda ekstraligowa drużyna będzie musiała wystawić w meczu co najmniej dwóch polskich juniorów?
- To świetny pomysł. Zawsze byłem zwolennikiem takiego rozwiązania choćby po to, żeby ratować polski żużel. Teraz coraz mniej jest krajowych zawodników. Gdybyśmy chcieli złożyć z nich ligę to okazałoby się, że jest ich za mało. Dzięki nowemu regulaminowi młodzi będą mieli więcej okazji do jazdy i podnoszenia swoich umiejętności. Pomijam wyniki, które oni będą osiągać. Na pewno będą zdobywali punkty choćby w rywalizacji z innymi juniorami. Zwycięstwo nad rówieśnikiem podbudowuje takich chłopców. To pozwoli im uwierzyć w siebie. Zawodnik potrzebuje takiej satysfakcji, bo wtedy łatwiej jest mu osiągać kolejne sukcesy.
Podzielam pańską opinię. Mam jednak wątpliwości czy ci młodzi, niedoświadczeni chłopcy poradzą sobie na trudnych ekstraligowych torach. Pamiętam jedno tegoroczne spotkanie w którym problemy z opanowaniem motocykla mieli między innymi Jason Crump, Greg Hancock czy Kenneth Bjerre...
- Oglądałem ten mecz. Jestem wrogiem przygotowywania takich torów, chociaż sam bardzo takie lubiłem. Szykując tor zawsze przestrzegałem zasady, żeby nie zmuszać kogoś do jazdy na czymś co było dla mnie za trudne. Teraz zdarza się, że ktoś robi taki tor na jakim w przeszłości nie potrafił jechać. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem szykowania tak trudnej nawierzchni na jakiej odbyło się kilka spotkań ekstraligowych w tym roku.
Co pańskim zdaniem było przyczyną słabego sezonu w wykonaniu Taia Woffindena. To był zupełnie inny zawodnik niż w 2009 roku.
- W mojej ocenie największy wpływ na jego gorszą postawę miała śmierć ojca. To był człowiek, który za niego myślał, był jego prawą ręką. On doskonale znał się na sporcie żużlowym i decydował o wszystkim. Znał się na motocyklach. Ludzie, którzy mieli do czynienia z Taiem i jego tatą twierdzili, że wynik który osiągnął zawodnik był w głównej mierze zasługą jego ojca. W tym roku wyraźnie było widać jego brak. Do tego doszły starty w Grand Prix, które były zdecydowanie ponad jego siły.