Gdy Simon jako wesoły trzylatek przemierzał polskie parki maszyn na swym małym motorku, a w trakcie zawodów nie odstępował maszyn swojego ojca ani na krok ten rodzinny tandem Gustafssonów wywoływał w żużlowym światku wielkie emocje. Wszak w Polsce idea minispeedway’a nie była w ogóle znana, dmuchane bandy były tylko marzeniem, a "Henka" jako sportowy idol brylował nie tylko na torze, ale też podczas biesiad w przydrożnych zajazdach podążając z meczu na mecz ze swoim synem. Kibice przecierali oczy ze zdumienia, gdy ten mały brzdąc z pasją w oczach po meczach taty wyjeżdżał na tor i pokonywał kilka kółek marząc by kiedyś stanąć pod taśmą startową ze swoim ojcem - fighterem, autorytetem, i po prostu niezwykle, niezwykle barwnym facetem.
Simon i Henrik Gustafsson
Henrik Anders Gustafsson to piękna, nadal zapisywana karta historii sportu żużlowego. To sportowiec, który stał na sportowym szczycie, ale także człowiek, który zna gorycz porażki. Wreszcie, jako showman to skarbnica wiedzy o zagrożeniach jakie czyhają na idola tłumów i chłopaka, który wydawać by się mogło absolutny sportowy szczyt ma ot tak, na wyciągnięcie ręki, bez lat wyrzeczeń i mozolnych treningów. Wystarczy wspomnieć, że Henrik u progu swojej kariery został czterokrotnie z rzędu indywidualnym mistrzem Szwecji juniorów, pomimo tego, że jego rówieśnikiem był Tony Rickardsson. Potwierdzeniem jego młodzieżowej pozycji na arenie światowej było wicemistrzostwo świata juniorów przywiezione z czeskich Slan w 1988 roku.
Henka Gustafsson podczas meczu Lotos Gdańsk - Wybrzeże Gdańsk do roku 2007
Gdy w tym samym roku debiutował w finale DMŚ w amerykańskim Long Beach - mieście Nicolasa Cage’a i Snop Dogga i wspólnie z Perem Jonssonem, Jimmy Nilsenem, Tony Olssonem oraz Conny Ivarssonem zdobył brązowy krążek wieszczono mu w przyszłości największe tryumfy. Nad Wisłę trafił szybko, w 1992 roku wystąpił w barwach Torunia, rok później raz wyjechał na tor dla wrocławian, by za kolejne dwanaście miesięcy zająć czwarte miejsce i otrzeć się o podium IMŚ w nieodległym niemieckim Pocking. W pamięci kibiców mocno zaakcentował swoja obecność jazdą dla będącej wtedy w finansowym "dołku" Zielonej Góry, do której trafił w poszukiwaniu regularnych startów. Wreszcie, już jako gwiazda trafił do bydgoskiej Polonii, która pewnie do dzisiaj zajmuje w sercu "Henki" miejsce szczególne.
To nad Brdą wraz z braćmi Gollobami, Piotrem Prostasiewiczem, Toddem Wiltshirem, Samem Ermolenko i Andy Smithem, na torze sprzyjającym jego ofensywnej jeździe toczył niezapomniane pojedynki do ostatnich metrów. Tak jak w drugim wyścigu meczu z Rzeszowem w 1998 roku, gdy osamotniony i wywieziony pod bandę na pierwszym łuku, będąc skazanym już na porażkę minął na trzecim okrążeniu Grzegorza Rempałę, a niemal na linii mety szaleńczą szarżą wyrwał Januszowi Stachyrze niemal pewne zwycięstwo. Gustafsson był bardzo pewnym punktem drużyny, choć gdzieś w głębi duszy chciał być dla "Gryfów" numerem jeden jaki zawsze zarezerwowany był dla Tomasza Golloba. Obaj dobrze się rozumieli, nie tylko na torze, ale każdy miał swoją filozofię i styl. Gdy Gollob niepotrzebnie szalał niemal po "deskach" w szesnastym wyścigu finału IMŚ’93 i został wyprzedzony przez Henkę przy krawężniku, komentator polskiej telewizji po zakończeniu wyścigu, który niweczył szansę bydgoszczanina na podium zapytał tylko retorycznie: Tomek coś ty zrobił?!
Dwa lata później, podczas niezapomnianej akcji w GP Niemiec w Abensbergu Polak atakując Szweda po zewnętrznej mocno odepchnął go ręką, co pokazały dopiero telewizyjne powtórki. Ich wspólne starty dla Polonii, lub podczas światowych finałów zawsze elektryzowały publiczność. Nawet w 2001 roku, gdy Gustafsson z trudem uzyskiwał w Polsce średnią na wyścig przekraczającą jeden punkt, na sztucznej i błotnistej nawierzchni położonej na stadionie lekkoatletycznym w Berlinie podczas wyścigu finałowego w GP Niemiec jadąc niezwykle odważnie mocno napędził stracha późniejszemu tryumfatorowi Tomaszowi Gollobowi.
Henrik Gustafsson (z lewej) i Simon Gustafsson w barwach Orła Łódź
Gustafsson to żużlowy wojownik, choć sentymentalny, przywiązujący się do klubów. Tylko i wyłącznie przez KSM musiał odejść na dwa lata z ukochanej Indianerny Kumla, której jako wychowanek wierny jest już dwudziesty czwarty sezon. Bydgoski plastron z gryfem na piersi zdjął dopiero po siedmiu latach startów, gdy kierownictwo klubu nie widziało go w drużynie na kolejny sezon.
"Henka" to wesołek, który przyznaje, że żużel nie jest dla niego pracą, ani hobby, tylko stylem życia. Nigdy nie został medalista IMŚ, choć dla części kibiców znaczy na pewno więcej niż nie jeden mistrz świata. Nigdy nie był naburmuszoną gwiazdą, niedostępnym obcokrajowcem, wręcz przeciwnie, to super kompan, z którym można wychylić kufel piwa albo po prostu pożartować. Ten żużlowy Indianin z Kumli nie pasuje do typowego wizerunku zimnego, zdystansowanego Szweda. To facet, który się nie dąsa, ani nie gwiazdorzy. Gdy w ostatnim sezonie w barwach Bydgoszczy w Gorzowie zdobył tylko dwa punkty w czterech startach i w klubowym ogródku został nazwany przez jednego z działaczy swojej drużyny kelnerem, który dostarczył przeciwnikom punktów, ten poklepał go po ramieniu i powiedział tylko, że jutro też jest dzień.
Gustafsson to człowiek uzależniony od emocji, zapachu spalonego metanolu z olejem, który kręcić będzie kółka na żużlowym owalu pewnie i na zasłużonej emeryturze, choć nie wiem czy "Henka" na takową kiedykolwiek przejdzie. On po prostu żyje żużlem, uwielbia się ścigać. Coraz więcej czasu poświęca młodemu Simonowi, który nie ma łatwego sportowego życia - trudno mu sprostać legendzie ojca. Ojca, który zimą, pewnie siedząc przy kominku w zaśnieżonej Szwecji będzie przypominał sobie czasy, gdy złociste długie włosy wystające spod kasku i wiwat tłumów na trybunach kolejnym po kapitalnym wyścigu był jego znakiem rozpoznawczym. Nie postawiłbym nawet centa u bukmachera, na zakład, którego przedmiotem byłby start Gustafssona. Bo "Henka" pomimo swoich czterdziestu wiosenna na karku ma fantazję dwudziestolatka, który goni za swoimi marzeniami…
Henrik Gustafsson