Damian Gapiński: Żużlowe światełko nadziei

Od wielu lat słyszymy o tym, że dla właściwego rozwoju żużla, konieczna jest ekspansja Grand Prix do innych krajów. Czy tylko cykl Grand Prix może być motorem napędowym światowego speedwaya?

Indywidualne mistrzostwa świata od 1995 roku rozgrywane są w formie kilku turniejów, które wyłaniają najlepszego żużlowca globu. Pomysł na utworzenie cyklu z pewnością wniósł powiew świeżości do rozgrywek światowego żużla. Trudno jednak mówić o tym, że Grand Prix jest w tym momencie motorem napędowym światowego speedwaya. Próby organizacji jednej z rund w takich krajach jak Australia czy Nowa Zelandia nie powiodły się. Na liście państw organizujących poszczególne turnieje trudno również znaleźć kraje należące do grupy państw rozwiniętych gospodarczo. A właśnie obecność turniejów Formuły 1 w takich państwach jak Stany Zjednoczone, Kanada, Japonia, Australia czy Singapur powoduje, że jest to dyscyplina, w której obraca się największymi pieniędzmi.

Porównanie do Formuły 1 nie jest przypadkowe. Chyba wszystkim kibicom Formuła 1 zawsze kojarzyła się jako sport indywidualny mimo, że każdy zawodnik jest jeźdźcem jakiejś stajni. Klasyfikacje konstruktorów to tylko dodatek, który poza samymi konstruktorami interesuje garstkę kibiców tego sportu. Czy kibice Formuły 1 kibicuję Ferrari, Renault czy Mercedesowi? Nie. Kibicują zawodnikom ze swoich krajów. Oczywiście przywiązanie Włochów do Ferrari jest widoczne, ale to jedyny wyjątek w całej stawce.

W żużlu jest odwrotnie. Praktycznie od zawsze, mimo, że przepisy stanowią inaczej (przekonało się o tym boleśnie kilka klubów starających się kilka lat temu o dotację dla swoich klubów) żużel był postrzegany jako dyscyplina drużynowa. To rozgrywki żużlowe w poszczególnych krajach cieszyły się większą popularnością niż turnieje indywidualne. W ramach danej drużyny sympatie kibiców rozkładały się proporcjonalnie pomiędzy poszczególnych zawodników. Zawsze jednak kibicowali swojej drużynie. Właśnie dlatego zdziwienie może budzić fakt, że rozwój sportu żużlowego opierany jest przez władze światowego speedwaya jak dotychczas na turniejach indywidualnych. Cykl Grand Prix poza Polską, Wielką Brytanią i Szwecją nie cieszy się zbyt wielkim zainteresowaniem. W pozostałych krajach o frekwencji tak naprawdę decydują kibice z innych państw. A mimo to słyszymy o kolejnych próbach "wciśnięcia" rundy Grand Prix do Australii, Nowej Zelandii czy Rosji. Może warto w końcu pójść w stronę tego, co wywołuje u kibiców największe zainteresowanie, czyli rozgrywki drużynowe. Drużynowy Puchar Świata cieszy się dużym zainteresowaniem. Kibice dopingują bowiem swój zespół niezależnie od tego, kto w nim startuje. Identyfikują się z zespołem, a nie pojedynczymi zawodnikami, którzy wielokrotnie mają tyle samo zwolenników, co przeciwników. DPŚ ma jeszcze jedną wadę. Jest rozgrywany w formie czwórmeczu, który odchodzi po woli do lamusa i nie cieszy się zainteresowaniem już w żadnym kraju. Mimo to, DPŚ jako rozgrywki wyłaniające najlepszą drużynę świata, cieszą się zainteresowaniem. Brakuje w tym wszystkim rozgrywek klubowych z prawdziwego zdarzenia. Rozgrywek, które dałyby w końcu odpowiedź na pytanie, kto jest lepszy? Mistrz Polski czy Wielkiej Brytanii? A może niedoceniani Szwedzi?

W ostatnim czasie pojawiło się jednak żużlowe światełko nadziei. W książce "Dlaczego dopiero teraz?! Historia prawdziwa" doktor Grzegorz Ślak zwraca uwagę na fakt, że w żużlu konieczne są rozgrywki klubowe na wzór piłkarskiej ligi mistrzów. - Uważam, że w tej chwili biorąc pod uwagę kryzys żużla w krajach wysoko rozwiniętych, pomysł na Superligę Europejską, mógłby ożywić żużel. Obecne rozgrywki są za bardzo skostniałe. "67" potyczka Torunia z Wrocławiem, czy Poole z Coventry w Anglii, nie może przyciągać kompletów publiczności. Coraz trudniej ten produkt odpowiednio opakować i sprzedać. Właśnie dlatego, żużel moim zdaniem musi przekroczyć pewne granice. W 1999 roku żużel był popularniejszy niż na przykład siatkówka. Siatkówka została jednak wyprowadzona na szerokie wody dzięki rozbudowanym rozgrywkom europejskich pucharów i formule Final Four. To spowodowało, że ta dyscyplina przeżywa wielki renesans i zainteresowanie sponsorami. W żużlu coraz trudniej o sponsorów między innymi dlatego, że nikt nie chce oglądać rozgrywek prowincjonalnych i zaściankowych. Proszę zwrócić uwagę, że żużel znika z dużych miast, znika powoli nawet z Wrocławia, z miasta żużlowego. Żeby to wszystko ożywić, niezbędne jest opracowanie produktu pod nazwą Superliga Europejska. Rywalizacja najlepszych zespołów z poszczególnych państw może żużel ożywić i nie odkrywam w tym momencie niczego nowego. W każdej innej dyscyplinie, rozgrywki klubowe ożywiły dyscyplinę, tylko nie w żużlu - mówił na łamach naszego serwisu o swoim pomyśle doktor Ślak.

Przyznam szczerze, że jest mi to pomysł bardzo bliski, bo już kilka lat temu, podczas narady środowiskowej w Poznaniu, wyszedłem właśnie z takim pomysłem. Nie spotkał się jednak on z zainteresowaniem zebranych, którzy widzieli zbyt wiele przeszkód w jego realizacji. A jak sytuacja wygląda dzisiaj? Zwolennikiem tego pomysłu jest prezes Stali Gorzów Władysław Komarnicki. Twierdzi jednak, że dla właściwej oceny konieczne jest więcej danych. - Patrzę z zaciekawieniem na ten pomysł. Powiem więcej. Trzeba podtrzymać to, co zrobił Tomasz Gollob. Wygrał z Formułą 1 w kategorii osobowość roku. To trzeba pociągnąć i wykorzystać jego sukces. Na takich osobach można opierać budowanie marki danego produktu, bo to się może nie powtórzyć. Natomiast dla właściwej oceny całego projektu konieczne jest więcej danych odnośnie systemu rozgrywek i tak dalej - powiedział dla SportoweFakty.pl Komarnicki.

Bardziej sceptyczny w tym zakresie jest prezes Unibaxu Toruń Wojciech Stępniewski. - Pomysł jest na pewno ciekawy, ale moim zdaniem nie do realizacji w tym momencie. Po pierwsze brak terminów. Bez współpracy z FIM, UEM, PZM, SVEMO, nie da się rozwiązać tego problemu. Najpierw nad tym problemem powinny usiąść narodowe federacje. Co do dnia rozgrywania zawodów, to na pewno nie może to być wtorek lub środa. Czwartek też powoli jest zajęty. Piątek to już Grand Prix. Także na pewno problemem są terminy, a przede wszystkim finansowanie tego pomysłu. Mamy coś takiego jak Klubowy Puchar Europy. Jest to co prawda pozostałość po demoludach. Nikt nie chce tam jeździć, bo nie ma z tego żadnych korzyści - wyjaśnił Stępniewski.

Prezes Unibaxu poruszył jeden z dwóch podstawowych problemów tego pomysłu - terminy. Praktycznie wszystkie dni tygodnia są w tej chwili zajęte przez inną ligę. Czy jednak mając do wyboru Żużlową Ligę Mistrzów, w której zespoły walczą o wysokie nagrody, najlepsi zawodnicy wybieraliby rozgrywki ligi czeskiej bez oczywiście ujmowania poziomowi tych rozgrywek? Nie sądzę. Na pewno zagrożona w tym momencie byłaby również szwedzka Elitserien. O problemie terminów mówiło się już przy okazji Grand Prix. Udało się go jednak rozwiązać. Poza tym wysokie nagrody gwarantowane przez Żużlową Ligę Mistrzów mogłyby w końcu skłonić zawodników do większej selekcji lig, w których startują w danym sezonie.

Znacznie większym problemem jest problem przynależności klubowej zawodników. Żużel to jedyna dyscyplina, gdzie zawodnik może reprezentować barwy kilku klubów. Jakie jest zatem wyjście z tej sytuacji? Rozwiązania są dwa. Pierwszym - mniej popularnym - jest oczywiście ograniczenie liczby zespołów, które może reprezentować zawodnik do jednego. To jednak z pewnością spowodowałoby zwiększenie żądań finansowych przez zawodników. Ograniczenie możliwości zarobkowania w innych ligach odbiłoby się na budżecie klubu, który wybrałby dany zawodnik. Znacznie lepszą koncepcją wydaje się przedsezonowa deklaracja zawodnika odnośnie tego, który zespół reprezentuje w rozgrywkach pucharowych. W przypadku piłkarskiej Ligi Mistrzów, piłkarze nie zarabiają dodatkowych pieniędzy za samą grę w Lidze Mistrzów. Nagrodą dla nich są premie za wygrane spotkania i możliwość zaprezentowania się w konfrontacji z najlepszymi zespołami. W żużlu mogłoby być podobnie. Deklaracja zawodnika odnośnie reprezentowania klubu w rozgrywkach pucharowych nie musiałaby wiązać się z dodatkowymi finansami. To zawodnik wybierając klub, dokonywałby wyboru na podstawie oceny potencjału drużyn, a jednocześnie prawdopodobieństwa wywalczenia premii za wygrane.

Pomysł Żużlowej Ligi Mistrzów z pewnością jest wart przemyślenia. Jednak jak zauważył sam autor tej propozycji Grzegorz Ślak, Trzeba zlecić profesjonalnej firmie opracowanie marki produktu pod nazwą Superliga Europejska. Widziałem takie opracowania dla innych dyscyplin. To oczywiście potrwa jakieś 2-3 lata, ale wtedy z takim produktem i poważnym sponsorem można wejść na rynek. Te nasze piękne stadiony będzie można zaadoptować na potrzeby tych rozgrywek i wtedy z dobrze opakowanym produktem można wejść na rynek. Oczywiście mówię o tym pomyśle w dużym stopniu ogólności, ale tak jak wspomniałem opracowaniem tego musi się zająć profesjonalna firma promocyjna. Nikt nie jest w stanie tego zrobić w pojedynkę. Żużel jest tak samo produktem handlowym, jak każdy inny. Wprowadzenie go musi poprzedzać dokładna analiza i przede wszystkim biznes plan. Opracowanie produktu powinno zawierać kilkaset stron dokładnych analiz. Na przysłowiowego "czuja" wiem, że ten pomysł ma szanse powodzenia.

Kiedy czytam analizę, która gloryfikuje jako jedyne właściwe rozgrywki klubowe Klubowy Puchar Europy, to obawiam się, że skostniałość niektórych działaczy przenosi się już na dziennikarzy. Brak ciekawych pomysłów utwierdził ich w przekonaniu, że w żużlu nie da się wymyślić niczego lepszego i trzeba promować rozgrywki o charakterze mistrzostw Europy, które podobnie jak KPE przez najlepszy zawodników traktowane są jako zło konieczne.

Superliga Europejska - bo tak roboczo swój pomysł nazwał Grzegorz Ślak, to póki co sfera marzeń. Oczyma wyobraźni można jednak spróbować wyobrazić sobie, co działoby się na najlepszych polskich stadionach, gdyby w finale rywalizacji o najlepszą klubową drużynę na świecie stanęliby naprzeciw siebie mistrz Polski i Wielkiej Brytanii. Widzicie to?

Komentarze (0)