"Mały wojownik" po trudnych początkach kariery, naznaczonych źle leczoną przewlekłą kontuzją nogi, bliski był rezygnacji z wyczynowego uprawiania sportu. Zaczął już pracować na dole kopalni, gdy upomniała się… służba ojczyźnie - Polonia Bydgoszcz szukała młodych zdolnych żużlowców. Na celowniku znalazł się między innymi Henryk Gluecklich. Spakował manatki i - bez zbędnej zwłoki, ale i bez grosza przy duszy - pojechał pociągiem "na gapę" do Bydgoszczy. W takich okolicznościach wiosną 1963 roku znalazł się na drugim końcu Polski, w gwardyjskiej sekcji Polonii Bydgoszcz, z wielką nadzieją w sercu, ale nikłą zaledwie szansą na zaistnienie w szerszym odbiorze jako żużlowiec. Udało się. Prawdziwy brylant prędzej czy później rozbłyśnie, zwłaszcza gdy szlifowany jest konsekwencją i determinacją.
Jeden z największych bydgoskich żużlowców - Henryk Gluecklich
Henryk wszedł do drużyny starych mistrzów ligi z 1955 roku, na czele z Mieczysławem Połukardem i Janem Malinowskim oraz braćmi Rajmundem i Norbertem Świtałami. Swoją karierę dopiero co zakończył (1962 rok) inny as Bolesław Bonin. W zespole tym ponadto rej wodzili - urodzony we Lwowie - Edward Kupczyński i warszawianin Janusz Suchecki, którzy w pierwszej bydgoskiej koronie DMP’55, ówczesnej Gwardii, jeszcze nie paradowali, gdyż nad Brdę zawitali parę lat później. Wszyscy wymienieni starsi koledzy klubowi Henia byli w "chrystusowych latach" - po trzydziestce. Gluecklich, podobnie jak krótko po nim Zygfryd Friedek z Opola, miał być dla tych "podstarzałych gwardzistów" ożywczym powiewem młodości. Kupiony za jednego FIS-a zawodnik okazał się jednym z najbardziej trafionych transferów w historii bydgoskiego speedway’a.
Gdy chodzi o suche wyniki, to Henia Gluecklicha z wszystkich bydgoszczan przebili tylko Mieczysław Połukard i bracia Gollobowie. Henryk pretendowałby śmiało do miana drugiego, po Tomaszu Gollobie, w całej historii bydgoskiego żużla, gdyby nie defekt podczas finału IMP w 1972 roku, który odebrał mu pewny tytuł czempiona krajowego. Podczas tego finału bydgoszczanin pokonał dokładnie wszystkich rywali, w tym bezapelacyjnie najgroźniejszego - Zenka Plecha. Żeby było "śmieszniej", w ostatnim swoim starcie Henryk prowadził z ogromną przewagą, już witał się z gąską, ale... złośliwość rzeczy martwych - gasnący nagle motor blisko wyśnionej mety - w jednym mgnieniu oka zniweczył cały trud wielotygodniowych przygotowań do imprezy życia. Brakowało kilkunastu sekund do szczęścia.
Ani wtedy, ani też nigdy potem, na najwyższym stopniu podium indywidualnych mistrzostw kraju,, Gluecklich - po niemiecku znaczy szczęściarz - nigdy nie stanął, natomiast sztuka ta udała się zarówno legendarnemu Połukardowi (1956), jak i Jackowi Gollobowi - nawet dwa razy (1998, 2000). Zatem - statystycznie rzecz biorąc - Henryk nie może pretendować do miana "pierwszego po Bogu" w żużlowej Bydgoszczy. Co innego w odbiorze kibiców, ale to zupełnie inna kwestia, przyczynek do interesującej odrębnej rozprawy.
Przy okazji przypomnijmy, iż nie on jeden spośród wielkich postaci polskiego żużla nie odebrał złotego wawrzynu IMP, choć powszechnie uważany był w swoim czasie za najlepszego. Joachim Maj był wieloletnim liderem najlepszej drużyny w kraju, kilkakrotnie legitymował się najwyższą średnią w lidze, wywalczył Złoty Kask, co wydawało się nawet sztuką trudniejszą, a mistrzem Polski nigdy nie został. Podobnie Andrzej Pogorzelski z gwiazdozbioru Stali, Zbigniew Podlecki z Gdańska, Paweł Waloszek ze Śląska czy Jerzy Szczakiel z opolskiego Kolejarza. Wszyscy wymienieni prezentowali najwyższą światową klasę, każdy zaliczył jakieś złoto MŚ, a jednak zaszczytu najwyższego stopnia podium mistrzostw Polski nigdy nie dostąpili. Byli jak owi prorocy… we własnym kraju.
Skoro wspominamy wielkich, to cofając się, najgłębsze sfery wyobraźni bydgoszczan, spośród żużlowców - rzecz jasna, najwcześniej poruszył Zbigniew Raniszewski, składający ofiarę życia na wiedeńskim stadionie, z orłem na piersi, wiosną 1956 roku. Młody człowiek zginął tragicznie w efekcie ewidentnego niedbalstwa, braku zachowania elementarnych reguł bezpieczeństwa podczas zawodów, za co do dziś nikt nie poniósł konsekwencji. Zdarzyło się to w środku cywilizowanej Europy, na wypełnionym widzami stadionie, w stolicy Austrii.
Wracając do świata żywych, godzi się wspomnieć inne zasługi Gluecklicha. Zawodnik ten powoli, ale z "uporem maniaka" dźwigał się ku szczytom. W 1967 roku sprawiłby pierwszą sensację w cyklu turniejów o Złoty Kask, gdyby nie… Antoni Woryna - wtedy już znakomitość światowej sławy (medalista IMŚ - pierwszy w historii spośród Polaków). Przegrana z Antonim ujmy nikomu przynieść nie mogła, ale dawała do myślenia, bo dwa czołowe miejsca w prestiżowym ZK zajęli dwaj sąsiedzi z dzieciństwa, uczestnicy wspólnych dziecięcych zabaw - Antoni Woryna i trochę młodszy Henryk Gluecklich. Tuż za nimi Andrzej Wyglenda - też wychowanek tej samej "wylęgarni" talentów - dopiero trzeci w cyklu m.in. dlatego, że w ostatnim turnieju w Ostrowie z powodu kontuzji nie mógł wystartować (a tam właśnie wygrał Gluecklich). Był Heniu nie jeden raz blisko, ale w końcu Złotego Kasku też nie zdobył. Miał za to udział w brązowych dla Polaków finałach DMŚ’70, 71 i 72, bywał najlepszym żużlowcem w lidze. Sięgnął też po złoto mistrzostw Polski par z roku 1974, kiedy to Plecha, z kolei, dotknęło piętno… pecha, a o wszystkim zadecydował(a) Kasa. Zawodnik o takim nazwisku, imię jego Stanisław, zdobył jak Gluecklich 13 pkt. No i zasługa bodaj najważniejsza dla bydgoskich kibiców - poprowadzenie zespołu Polonii do mistrzostwa ligi po 16 latach posuchy, w 1971 roku. Henryk był tej drużyny liderem, kapitanem, przewodnikiem, niekwestionowanym guru.
Każdy, kto widział (była już dość popularna telewizja publiczna) szarżę Henryka Gluecklicha "po dużej" w zwycięskim dla Polaków finale DMŚ, w roku 1969, co dało wygraną nad zdumionym Maugerem, a polskiej ekipie praktycznie zapewniło tytuł mistrzowski, nigdy tego nie zapomni. Niejeden z obserwatorów za samą tę jedną porywającą akcję jest w stanie umieścić Gluecklicha pośród najlepszych żużlowców w Polsce. Miłość kibica znaczy bowiem więcej niż najlepiej nawet układający się ciąg liczb w statystykach.
Jak wobec powyższego skomentować problemy Henryka ze swobodnym wejściem na bydgoski stadion? Pewnie nie w kategoriach skandalu, bo z formalnego punktu widzenia niby racja: kto chce oglądać zawody, niech wpierw zapłaci za bilet. Ale… przepraszam, ręce opadają. To jest temat tak szeroki, bulwersujący a ważny, że zostawmy to na inne opowiadanie.
Stefan Smołka
Wiem ,że zawsze byłeś przyjaznym człowiekiem i wejściówki dla mnie imoicPozdrawiam Roman Kanafoyski Czytaj całość
Oj Panie Kazimierzu, motocykle WESLAKE jako pierwsi w Polski używali, jeżd Czytaj całość