Mirosław Lewandowski: W 1997 roku zdobyłeś najcenniejszy medal w swojej sportowej karierze, złoty medal IMP w Częstochowie.
Jacek Krzyżaniak: To był niezapomniany finał, któremu towarzyszyły niesamowite emocje. Zdobyliśmy ze Sławkiem Drabikiem tyle samo punktów i czekał nas bieg dodatkowy.
I w tym czasie z torem zaczęły dziać się "dziwne rzeczy"...
- Dokładnie. Drabik był z Częstochowy więc z jednej strony nic dziwnego. Tyle, że tym razem trener Marek Cieślak trochę przesadził. Po wylosowaniu przeze mnie pierwszego pola startowego na tor wyjechała polewaczka z ciągnikiem i cały czas polewała pas przy krawężniku. Tam od startu do pierwszego łuku zrobiło się błoto. Zobaczyłem co się dzieje i wiedziałem co zrobić, żeby wygrać ten bieg. Musiałem za wszelką cenę wygrać start i wynieść się pod bandę, bo przy krawężniku była maź.
I udało się...
- Wygrałem start i od razu zacząłem wynosić się na zewnątrz, gdzie było przyczepnie. Drabik doskonale to wiedział i również jechał pod bandą. Próbował się tam wcisnąć, ale byłem pierwszy. Podniosło mi przednie koło, bo tor nie był idealnie przygotowany i tym samym zablokowałem "Drabola", który zrezygnował z walki już po pierwszym łuku.
Po tym zwycięstwie pogratulował ci sam Tomek Gollob.
- Dokładnie, Tomek, jak każdy widział, co się dzieje. Może to była akcja na granicy faulu, ale to był bieg finałowy o złoto, nie mogłem zrobić mu ukłonu i przepuścić go przed siebie. Trzeba było jechać na maksa, bez sentymentów.
Jak czułeś się jako zwycięzca najważniejszych zawodów żużlowych w Polsce?
- Wspaniale. Na tę chwilę czekałem przez całą moją karierę. To było spełnienie moich marzeń.
Jacek Krzyżaniak "w złocie" IMP, srebrny medal zdobył Sławomir Drabik, a brązowy Tomasz Gollob
Nie zraziło cię zachowanie częstochowskich kibiców?
- Ja nie zwracałem uwagi na kibiców, którzy naturalnie nie byli zadowoleni z powodu porażki ich faworyta. Robiąc rundę honorową uważałem tylko, żeby nie trafiła we mnie żadna butelka. (z trybun w kierunku Krzyżaniaka poleciały wówczas setki butelek przyp. red.) No i muszę stwierdzić, że kibice nie mieli tego dnia dobrego cela (śmiech). Podobnie podczas wręczania medali nie zwracałem uwagi na gwizdy. Nie to było w tej chwili najważniejsze.
Po zdobyciu złota IMP odszedłeś z Apatora. To był prawdziwy szok dla kibiców.
- Muszę zaznaczyć, że kiedy rozpoczynałem karierę, nie wyobrażałem sobie jazdy gdzie indziej niż w Apatorze. Niestety między klubem, a niektórymi sponsorami trwała jakaś walka, w której zostałem wykorzystany. W efekcie nie widziałem dla siebie miejsca w Toruniu, a na dodatek klub wycenił mnie zbyt drogo. Po odejściu sam musiałem pokryć część kwoty za transfer do Wrocławia. Czułem bardzo duży niesmak, bo przez niektórych ludzi zostałem zmuszony do odejścia z mojego macierzystego klubu.
Jacek Krzyżaniak na stadionie Apatora Toruń, ale już jako zawodnik Atlasu Wrocław
Zanim odszedłeś z Torunia w 1997 r. już jako indywidualny mistrz Polski wystartowałeś w finale Drużynowych Mistrzostw Świata w Pile.
- Podczas finału startowałem razem z Tomaszem Gollobem i Piotrem Protasiewiczem. Pierwotnie miałem siedzieć na ławce rezerwowych. Jednak przed zawodami dowiedziałem się, że to ja wystartuję w pierwszym biegu przeciwko Duńczykom. Niestety przyjechałem na czwartym miejscu i do końca nie wyjechałem już na tor. Podejrzewam, że to był zamierzony manewr trenera. Wystawił mnie do najtrudniejszego biegu, w którym przyjechałem "planowo" czwarty i do końca oglądałem poczynania kolegów.
A potem był Wrocław...
- Do Wrocławia przyszedłem jako indywidualny mistrz Polski. Byłem jednym z liderów tamtej drużyny. Z osiągnięć indywidualnych dla Wrocławia i oczywiście dla siebie zdobyłem trzy brązowe medale IMP, Złoty Kask, złoto i brąz MPPK oraz dwa srebrne i jeden brązowy medal DMP. Mimo tego całego zamieszania związanego z transferem na Dolny Śląsk, bardzo miło wspominam czas spędzony we Wrocławiu.
W 2001 r. po raz kolejny reprezentowałeś Polskę, tym razem w finale DPŚ.
- Zawody odbywały się na "moim" torze we Wrocławiu. Razem z kolegami zdobyłem srebrny medal. Ulegliśmy tylko Australijczykom. Niestety w swoim ostatnim biegu zostałem wypchnięty pod bandę i musiałem zanotować uślizg. Sędzia mnie wykluczył z powtórki. W tym momencie zacząłem się zastanawiać, co ma zrobić żużlowiec, żeby pokazać sędziemu, że został sfaulowany. Przypuszczam, że gdybym wtedy walnął całą siłą w bandę, to może sędzia nie wykluczyłby mnie, tylko zawodnika który mnie wypchnął.
W trzeciej i ostatniej części wywiadu udzielonego portalowi SportoweFakty.pl Jacek Krzyżaniak opowie o swoich najgroźniejszych upadkach oraz o rehabilitacji. Wyjaśni również, dlaczego zdecydował się zakończyć karierę żużlowca.
foto: prywatne archiwum Jacka Krzyżaniaka