W pierwszej części wywiadu z Robertem Przygódzkim poruszyliśmy między innymi temat początków jego kariery, rozmawialiśmy także o sytuacji z Józefem Kaflem oraz wyśmienitym, mistrzowskim dla Włókniarza Częstochowa roku 1996. Skromny i spokojny jak zawsze przyjął nas w zaciszu swojego domu. Popijając kawę razem z nami wspominał czasy, w których żużel był dla niego wszystkim. Żużlowiec ze starej gwardii, dla której jazda w macierzystym klubie była spełnieniem wszelkich marzeń, szczerze odpowiadał na wszystkie pytania.
Mateusz Makuch: Skąd w ogóle zamiłowanie do żużla? Jest przecież wiele innych sportów, dużo bezpieczniejszych.
Robert Przygódzki: Na żużel po raz pierwszy zaprowadził mnie ojciec, który później przestał chodzić ze mną na mecze. Wtedy starsza siostra zaczęła mnie zabierać na Włókniarz. Wysyłała mnie po autografy do zawodników. Pomyślałem sobie, że dlaczego ja mam chodzić po autografy, jak to ktoś może przyjść do mnie.
Kiedy dokładnie zrodził się pomysł, aby zostać żużlowcem?
- Trudno powiedzieć. Chciałem na żużlu zacząć jeździć wcześniej, ale niestety nie miałem na to zgody od mamy. Z tego też powodu tak późno poszedłem do szkółki. (Robert Przygódzki zdał licencję żużlową w wieku 19 lat, w roku 1986 - dop.red.)
Przygódzki w barwach Włókniarza w roku 1992
Kto był pańskim wzorem na początku kariery?
- Myślę, że Józek Kafel. Zawodnik, do którego chyba było mi najbliżej.
Z zagranicznych zawodników nikt nie wywierał wrażenia?
- Oj, zagraniczni żużlowcy dopiero zaczęli się pojawiać w naszej lidze…
Dokładnie. Jako jeden z pierwszych to był Hans Nielsen w Motorze Lublin w 1990 roku.
- Otóż to. Tak to nie było takich wzorów. Wiadomo, że pojawili się mistrzowie świata jak Erik Gundersen czy właśnie Hans Nielsen, ale to było troszeczkę później.
Pierwszy kontakt z maszyną, pierwsze okrążenia. Jakie uczucie?
- Ja miałem mało kontaktu wcześniej z jakimkolwiek motocyklem. W związku z tym dla mnie wrażenia były jeszcze bardziej spotęgowane. Byłem pod wrażeniem tej mocy silnika i narowistości.
Lata 80-te to bardzo trudny okres dla Włókniarza. Dopiero u schyłku tejże dekady częstochowianie zaczęli jeździć lepiej. Jak pan wspomina te czasy? Był też pamiętny baraż z Unią Tarnów…
- Przed tym barażem złamałem obojczyk i miałem zabieg operacyjny. Relację z pierwszego meczu słuchałem w radiu. To spotkanie nawet dobrze nam poszło. Mało kto pamięta, że w Tarnowie tor był twardy i na takim lżej się jedzie. Natomiast tamtą sytuację (Józef Kafel, ówczesny kapitan i lider Włókniarza, został posądzony o wzięcie łapówki za celową niedyspozycję w meczu rewanżowym za co został zawieszony w prawach zawodnika przez Włókniarz - dop. red.) oceni samo życie. Nikt nie wie jak było naprawdę.
Ale Józef Kafel został zawieszony.
- Tak, jednak nikt nikogo za rękę nie złapał.
Zepsuła się wtedy atmosfera w zespole? Ostro na ten temat wypowiedział się Sławek Drabik.
- Owszem, tak było. Zrobili jednak to tak a nie inaczej, czyli uznali Kafla za winnego. Gdyby jednak to zostało udowodnione to przecież zajęłaby się tym prokuratura. To skazanie Kafla przez zarząd było bardziej honorowe.
W roku 1993 opuścił pan Włókniarz i reprezentował przez trzy sezony inny klub.
- Zmusił mnie do tego zarząd. Nie mogłem się z nim dogadać. Robiono mi zwyczajnie na złość. Wycinano mi różne numery, na przykład ze sprzętem. Miałem raz ścięcie z inżynierem Filipem. No i przyznam, że ze Sławkiem Drabikiem również. Niestety tak to się układało, że kładziono mi kłody pod nogi. W tamtym czasie Darek Rachwalik jeździł w Machowej i to miało być na takiej zasadzie, że ja podpisuję kontrakt z Victorią Rolnicki, natomiast Darek wraca do Częstochowy. W pewnym momencie stwierdziłem nawet, że nie będę jeździł wcale. W ostatnim dniu, kiedy można było podpisać kontrakt, aby uniknąć rocznej karencji, wyjechałem bodajże do Gdańska na wesele. Włókniarz ze mną wtedy w ogóle nie rozmawiał, więc stwierdziłem, że odpuszczam rok i nie będę się w Częstochowie męczył. Ostatecznie jednak w ostatniej chwili związałem się z Machową.
Obecnie żużel technicznie poszedł zdecydowanie do przodu i zawodnicy sprzętu mają mnóstwo. Jak w pańskich czasach wyglądała sytuacja ze sprzętem?
- Niestety ja zdzierałem silniki po kimś. Pierwszy nowy motocykl dostałem dopiero w 1996 roku na początku sezonu. Posiadałem wtedy jeden nowy oraz jeden stary motocykl. W trakcie rozgrywek otrzymałem kolejną nową maszynę. Trzecią "furę" otrzymałem przed meczami finałowymi z Apatorem Toruń.
Miało to duży wpływ na pana dyspozycję w tym wybitnie udanym dla pana i drużyny Włókniarza sezonie?
- Wydaję mi się, że tak.
Przed tym sezonem wrócił pan do macierzystego klubu. Co było powodem?
- Wiadomo, że zawsze chce się jeździć u siebie. Tym bardziej, że żużel traktowałem po prostu jako zawód, z którego żyłem. Wcześniej nawet dobrze mi szło w Kolejarzu Opole. Później przyjechałem do Częstochowy na memoriał i nawet z Opolem na mecz ligowy…
I zdobył pan bodajże 10 albo 11 punktów.
- O ile mnie pamięć nie myli to tak. Jeszcze w ostatnim biegu miałem zakręcone kraniki i zorientowałem się dopiero na trasie. Wygrałem start, ale motocykl brzydko mówiąc zdechł. Odkręciłem kraniki i jeszcze do mety jako trzeci dojechałem. W ogóle w tym meczu była taka śmieszna sytuacja z Markiem Cieślakiem, ówczesnym trenerem Włókniarza, ale o tym za chwilę. W tamtym czasie, gdy przyjeżdżało się do Częstochowy to z kim trzeba było wygrać?
Ze Sławkiem Drabikiem?
- Dokładnie. I był mój wyścig właśnie ze Sławkiem. Pierwsze okrążenie jechaliśmy równo, ale ostatecznie to ja wygrałem ten bieg. Wjechałem do parkingu i podbiegł do mnie właśnie Marek Cieślak. Dodam jeszcze, że miałem pseudonim "Rumun". Marek powiedział wtedy coś takiego: "Rumun, kupujemy cię z powrotem!" No i wróciłem do Włókniarza po dwóch latach od tego wydarzenia.
W roku 1996 Włókniarz okazał się czarnym koniem rozgrywek. Drużyna była typowana w dolnych rejonach tabeli…
- A nawet do spadku. Wszyscy mówili, że z takimi zawodnikami to jest pewny spadek do II ligi.
Zatem co się zadziało w tym zespole, że wywalczył on tytuł Drużynowego Mistrza Polski?
- Może właśnie kluczowe okazało się to, że nikt na nas nie liczył? Mieliśmy pełny luz, zero presji. Niczego od nas nie wymagano.
Ale zgodzi się pan z tym, że w tamtych czasach mentalność zawodników była inna? W minionym sezonie drużyna Włókniarza również miała walczyć o utrzymanie, presji nie wywierano, a było bardzo trudno. A może to żużel przez te lata się aż tak bardzo zmienił? Dla wielu zawodników to czysty biznes, niezależnie od tego, jakie barwy klubowe reprezentuje.
- Jak najbardziej się zgadzam. Według mnie dla wielu, tak jak powiedziałeś, żużel to nic innego jak czysty biznes. Kiedyś nie było tak, że jeden zawodnik jeździł w kilku ligach na raz. Dawniej się żyło w klubie, myślało się o nim.
Dużą rolę odgrywało przywiązanie klubowe. Teraz próżno szukać takich zawodników.
- Tak jest i na to się nic nie poradzi. Wszystko, sam żużel jak i cała atmosfera wokół niego, się bardzo skomercjalizowało. Każdy myśli tylko o tym, żeby zarobić. Przywiązanie do barw klubowych, ten dodatkowy smaczek, wydaje mi się, że to już po prostu umarło. W czasach, kiedy startowałem, w klubie z chłopakami spotykaliśmy się praktycznie codziennie. W związku z tym wytwarzały się między nami inne relacje.
Wróćmy do pamiętnego sezonu 1996. Pierwszy mecz finałowy wygraliście 50:40. Toruń był zadowolony z takiego obrotu sprawy…
- Już szampany otwierano.
Dokładnie. Pomyślał pan sobie coś, gdy widział pan te szampany w dłoniach zawodników z Torunia?
- Może wtedy jeszcze nie. Pomyślałem dopiero, gdy byliśmy już na rewanżowym meczu w Toruniu. Gdy po prezentacji zawodników ustawialiśmy się do wspólnego zdjęcia drużyny, przemknęła mi przez głowę myśl, że dobrze by było, gdyby była to fotka Drużynowych Mistrzów Polski.
I udało się. Po meczu zrobiono takie charakterystyczne zdjęcie, na którym jest pan z flagą na plecach…
- Tak i mokrą głową. Nade mną stał wtedy Marek Cieślak, który wylał mi szampana na głowę.
Fotografia, której temat poruszono w wywiadzie
Pierwsze biegi w waszym wykonaniu w tamtym meczu były rewelacyjne. Tak naprawdę wydaje się, że gdyby Włókniarz chciał, to by ten mecz wygrał. Zgodzi się pan z tym?
- Gdy było już przesądzone, że mamy ten tytuł i nic nie jest w stanie nam go odebrać, to zeszło z nas całe ciśnienie. Nie było sprężenia i niepotrzebnej walki. Ogarnęła nas po prostu niesamowita radość i chcieliśmy tylko móc ją w końcu okazać.
W kolejnej części wywiadu Robert Przygódzki opowiedział między innymi o sezonie 1997, kiedy to Włókniarz został zdegradowany do II ligi oraz o nieprzyjemnościach, jakie go spotkały po odniesieniu poważnej kontuzji barku.
Zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Roberta Przygódzkiego.