Musiałem się prosić o udzielenie mi pomocy - II część rozmowy z Robertem Przygódzkim, wychowankiem Włókniarza

W drugiej części wywiadu z Robertem Przygódzkim, zawodnik opowiedział m.in. o tym jak nabawił się poważnej kontuzji i jak go później potraktowali ówcześni działacze Włókniarza Częstochowa. Ujawnił, że o swoje pieniądze musiał ubiegać się w sądzie.

Mateusz Makuch: W roku 1996 Włókniarz sprawił sensację zdobywając tytuł DMP. Rok później jeszcze większą…

Robert Przygódzki: Kiedy to spadł z ligi.

Co się wtedy zadziało w klubie? Po mistrzowskim sezonie odszedł m.in. Janusz Stachyra, czołowa postać.

- Odejście Janusza też na pewno miało wpływ na taki a nie inny obrót sprawy. Ale tutaj problem był głębszy. Chodzi mi mianowicie o atmosferę w klubie, jaka wtedy zapanowała. To się jakoś popsuło z różnych względów. Był remont stadionu, warsztatów, nie było gdzie składać motocykli. Ogólnie jeden wielki chaos. Ponadto zakupów sprzętowych też za bardzo nie było. Ja jeździłem na fabrycznych silnikach. Nie tuningowanych na przykład przez Otto Weissa, jak to było robione w przypadku wspomnianego Stachyry, Rafała Osumka czy kogoś innego. Weszli wtedy pierwsi indywidualni sponsorzy, których oni posiadali. Jasiu Stachyra dostał też taką możliwość od klubu, aby sprzęt przyszykował mu Weiss. Moje silniki były robione u częstochowskiego majstra i jakoś one jechały. W 1997 roku działacze przeliczyli się. Byli przekonani, że skoro rok wcześniej udało się osiągnąć sukces na standardowych silnikach to w następnym również będzie dobrze.

Dużo się też mówiło o konflikcie na linii Sławomir Drabik - Sebastian Ułamek.

- Akurat ta sytuacja nie wydaje mi się, aby miała duży wpływ. Jeden chce jeździć dla siebie i drugi tak samo. Oni i tak byli tak rozstawiani, że nie jeździli ze sobą razem. Wpływ miały przede wszystkim te przedsezonowe przygotowania, sprzęt i ubytek zawodników.

Przygódzki w latach 90-tych

Pan w tym sezonie doznał ciężkiej kontuzji…

- Tak i nawiasem mówiąc, też w Toruniu.

Jak pan wspomina te chwile?

- Tor był trudny, dziurawy. Po prostu podniosło mnie na łuku i pojechałem prosto. Zdążyłem skontrować motocykl, ale i tak poleciałem na bandę. Jeszcze chyba bym po drodze zabrałem ze sobą Roberta Kościechę… Tak, to chyba był Robert. Ja prowadziłem, on był drugi, podniosło mnie i o mały włos nie skończyło się to tragicznie również dla niego. Co prawda on wtedy też upadł, ale nic mu się nie stało. Natomiast ja nie wiedziałem, że mam powięź barkową wyrwaną, tylko myślałem, że złamałem rękę. Dopiero potem się okazało po badaniach i ujawniło się oblicze klubu z Częstochowy i ówczesnych działaczy.

To znaczy?

- Sam musiałem chodzić i prosić się, abym mógł być leczony w Piekarach Śląskich. W Częstochowie lekarze kazali mi chodzić w gipsie, a ja przez tydzień to nie wiedziałem, co robić. Ból był nie do zniesienia, cały czas brałem tabletki przeciwbólowe.

Poznał pan diagnozę lekarzy i jak pan zareagował?

- W Toruniu lekarze nastawili mi tę powięź. Znaczy po prostu, najłatwiej obrazując, wyrwało mi bark. Włożono mi więc rękę do stawu i kazano skontaktować z dobrym lekarzem, ponieważ coś im za lekko poszło. Mięśnie barku są mocne i żeby to włożyć na swoje miejsce to trzeba się trochę namęczyć, natomiast oni nie mieli z tym kłopotów. Skontaktowałem się zatem zgodnie z zaleceniami z lekarzami w Częstochowie. Ci jednak kazali mi chodzić w gipsie, jak już mówiłem. A to są miękkie rzeczy i po czasie robią się po prostu zrosty. Później bym ręką w ogóle nie ruszał.

Właśnie ponoć lekarze nie najlepiej wywiązali się ze swojej pracy i później miał pan przez to poważne problemy.

- To było tak, że jak wróciłem z Torunia i udałem się do lekarzy to słyszałem tylko "chodzić w gipsie". A to nie ma chodzić w gipsie, bo powinienem mieć przeprowadzone dokładne badania, typu USG, aby wykryć wszelkie urazy. Takiej pomocy mi udzielono bodajże dopiero po dwóch czy trzech tygodniach od wypadku. O ile dobrze pamiętam, to zawdzięczam to panu Kazimierzowi Iwańczakowi, który był wtedy kierownikiem drużyny. O, przy okazji, dobrze, że mi się przypomniało. Można jeszcze poruszyć kwestię pana Janusza Danka (Radny Miasta Częstochowy, założyciel fan clubu Włókniarza - dop.red.) Pod koniec 1997 rozbił się w Częstochowie Wiesław Jaguś. Pan Danek biegał wtedy po koronie częstochowskiego stadionu i zbierał pieniądze dla Jagusia…

A nie wsparł Roberta Przygódzkiego, wychowanka.

- Dokładnie. Możesz to napisać. A to, że załapałem się do Piekar Śląskich to też poniekąd dzięki Jagusiowi. Wspomniany Kaziu Iwańczak miał dobre kontakty w tamtejszej klinice. Sponsor Jagusia wraz z nim po prostu porozumieli się z panem Iwańczakiem i Jagusiowi załatwiono wizyty w Piekarach Śląskich. Pewnego razu jechali na którąś tam wizytę z Jagusiem i jakoś się z nimi zabrałem.

Można powiedzieć, że przy okazji.

- Tak. Ja po prostu wymuszałem tę sytuację. Ostatecznie leżałem miesiąc w Piekarach Śląskich i miałem trzy operacje.

Krążyły pogłoski, że w związku z tą kontuzją miał pan problemy z czuciem w dłoni. Czy to prawda?

- Nie. Miałem zanik mięśnia naramiennego. Tutaj nawet lekarze w Częstochowie stwierdzili, dokładniej to żony wykładowca, pan doktor Pietruszewski…

(W rozmowę włączyła się żona Roberta Przygódzkiego)

Tak, który powiedział kiedyś, że mu prędzej kaktus na dłoni wyrośnie, niż Przygódzki podniesie rękę do góry. Z panem Pietruszewskim miałam zajęcia, ponieważ ukończyłam kierunek wychowania fizycznego i pan Pietruszewski był moim wykładowcą. Pewnego razu poruszyłam temat męża i wtedy usłyszałam te słowa. Na przekór temu Przygódzki podniósł tę rękę. Ja pamiętam jak mąż pracował przez pół roku sam. Z bólem i płaczem, ale dopiął swego.

Skąd więc takie samozaparcie w panu? Po tym wypadku, nie licząc treningów, miał pan dwa lata przerwy w startach.

- Ja w pewnym momencie zrezygnowałem z jeżdżenia i miałem tego nie robić. Do powrotu na tor przekonał mnie wujek z Krakowa, który działał w zarządzie Wandy. Odnowiłem licencję i wróciłem. W międzyczasie sądziłem się o swoje pieniążki z Włókniarzem. To właśnie był ten okres. Na 1998 rok Włókniarz podpisał ze mną kontrakt. Po zabiegach w Piekarach Śląskich moja rehabilitacja przebiegała w domu. Uczęszczałem też na zajęcia z drużyną i robiłem na nich te ćwiczenia, które mogłem wykonać. Przyszedł czas wyjazdu na zgrupowanie. Ja przez tydzień nie mogłem trenować, ponieważ byłem zwyczajnie chory, a poza tym posiadałem ważne zwolnienie lekarskie. Przed wyjazdem na to zgrupowanie przyszedł do mnie Józek Kafel, który był wtedy trenerem Włókniarza i powiedział: "musisz udać się do lekarza żeby wystawił ci zaświadczenie, że możesz trenować". Spytałem go, jak sobie to wyobraża, skoro wciąż jestem na L4. W odpowiedzi usłyszałem, że muszę mieć takie oświadczenie, bo inaczej nie pojadę na zgrupowanie.

I nie pojechał pan.

- No nie. Mówiłem im, że na to zgrupowanie powinienem jechać w ramach rehabilitacji. Udałem się do lekarza. Ten wypisał mi zaświadczenie, że rokowania na wyzdrowienie są, ale jednocześnie przedłużył mi L4. W związku z tym dla zarządu był to znak, że nie mogę jechać na zgrupowanie. Jednak od grudnia 1997 roku nie przeszkadzało im to, że trenuję razem z pozostałą częścią drużyny. Na zgrupowanie jechać nie mogłem, bo byłem darmozjadem. Potem była kwestia, którą omawialiśmy, czyli, że według lekarzy nie będę zdolny do powrotu na tor.

Żartobliwie można powiedzieć, że zrobił im pan na złość.

- Tak naprawdę to byłem gotowy do jazdy już w sezonie 98. Problemem była wypłata należnych mi pieniędzy. Ponadto w kontrakcie miałem zapisane, że klub gwarantuje mi dwa kompletne motocykle. Okazało się, że nie było dla mnie niczego. Panowie z Włókniarza stwierdzili, że i tak jestem niezdolny do jazdy.

Dali do zrozumienia, że nie ma pan czego szukać.

- Tak. Przekonywałem ich jednak, że jestem w stanie się ścigać. Gdy nie chcieli mi wypłacić pieniędzy, powiedziałem, że zgłoszę sprawę do sądu. Któryś z działaczy, nie pamiętam już dokładnie który, a nie chcę przekręcić nazwiska, przyszedł wtedy do mnie i powiedział: "chłopie, ty się możesz z nami sądzić rok, dwa, trzy a i tak nie wygrasz."

Rzeczywistość okazała się inna.

- Założyłem sprawę w sądzie, bo zostałem do tego zmuszony. W tamtym roku jednocześnie trenowałem na torze i pracowałem u pana Szewczyka w warsztacie przy ulicy Złotej. On polecił mi swojego kolegę adwokata. Wraz z nim chcieliśmy tę sprawę załatwić polubownie. Udałem się do klubu z adwokatem, aby traktowano mnie poważnie. Zaczęliśmy działać. W klubie stwierdzili, że przygotują mi motocykl i wypłacą pieniądze, jeśli pokażę, że jestem zdolny do jazdy. Umówiliśmy się więc na trening, przyjechał pan doktor Radzioch, rozpoczęliśmy trening. Po nim lekarz mnie zbadał. Okazało się, że mogę czynnie uprawiać żużel.

Ale problemy nie zniknęły?

- Kwestii finansowej już nie pilnowałem, tylko zajął się tym adwokat. Umówili się na spotkanie, ale brzydko mówiąc, olali go. Po prostu nie przyszli. Wtedy on się wkurzył i on wszczął postępowanie w sądzie.

Długo czekał pan na decyzję sądu?

- Bodajże miesiąc lub dwa. Na rozprawie z Włókniarza się nawet nikt nie stawił. Ogólnie mówiąc, wygrałem te pieniądze i wtedy skończyły się jakiekolwiek układy z Włókniarzem. Olałem ten biznes i stwierdziłem, że kończę karierę.

W następnej części naszego wywiadu, Robert Przygódzki opowiedział o powrocie do żużla po dwóch latach przerwy, nowych pracodawcach a także wypowiedział się na temat swojego o rok starszego kolegi, wciąż wojującego na żużlowych obiektach, Sławomira Drabika.

Robert Przygódzki u progu kariery

Zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Roberta Przygódzkiego.

Komentarze (0)