W porównaniu do reszty zawodników obecnych na spotkaniu, Grzegorz Malinowski nie był wychowankiem Sparty. Swoją karierę rozpoczął w rodzinnej Zielonej Górze. - Moje zainteresowanie żużlem rozpoczęło się odkąd mistrzem świata został Jerzy Szczakiel. Od urodzenia lubiłem grzebać w motorach. Jednak przez długi czas ociągałem się w rozpoczęciu treningów. W końcu znalazłem ogłoszenie o naborze do szkółki żużlowej w Zielonej Górze. Na przeszkodzie stał jednak jeden problem. Miałem wtedy już dziewiętnaście lat, a prowadzili nabór dla siedemnastolatków. W tej sytuacji nie było innego wyjścia i musiałem się trochę odmłodzić. Całe szczęście, udało mi się to - wspomina po latach zielonogórzanin.
Większość młodych zawodników ma swojego idola, którego podpatruje i dąży, aby być takim jak on. Wyjątkiem w tym przypadku jest były zawodnik Sparty z końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych. - Ja nie miałem swojego idola. Co prawda bardzo odpowiadał mi styl Józefa Jarmuły, jednak sam chciałem zaistnieć. Od zawsze zależało mi na tym, aby być jak najlepszym zawodnikiem i żeby to inni się na mnie wzorowali - stwierdził Grzegorz Malinowski.
"Malina", choć pochodzi z Zielonej Góry, to największe sukcesy odnosił ze Spartą Wrocław. Czemu nie wyszło mu w rodzinnym mieście? - Niestety rok po uzyskaniu licencji żużlowej zostałem powołany do wojska. Mimo wielu prób nie dało się nic z tym zrobić. W ten sposób straciłem dwa bardzo ważne lata w swojej karierze. Kiedy wróciłem w 1983 roku, nie byłem w najwyższej formie. Jednak rok później jeździło mi się wybornie. Wtedy wszedłem w konflikt z prezesem Wojciechowskim, który kazał mi ściąć moje długie włosy. Zaprotestowałem i za mój bunt nie dostawałem praktycznie szans na pokazanie dobrej formy. Dlatego po dwóch latach postanowiłem odejść z Zielonej Góry - wspomina Grzegorz Malinowski.
Zielonogórzanin reprezentował barwy Sparty Wrocław w trudnych dla niej czasach. Choć pod koniec lat osiemdziesiątych klub już wychodził z kryzysu, to dalej drużynie nie wiodło się najlepiej. Swoje umiejętności z krajową czołówką Grzegorz Malinowski miał okazję sprawdzić w finale Indywidualnych Mistrzostw Polski w Lublinie, rozgrywanym w 1990 roku. - Trudno mi nie pamiętać tych zawodów zwłaszcza, że wygrałem swój pierwszy bieg, pokonując w nim Tomka Golloba, Eugeniusza Skupienia oraz Tomasza Fajfera. Wtedy po raz pierwszy w życiu chyba mi sodówka odbiła. Myślałem już o tym, że nie ma szans, aby zabrakło dla mnie miejsca na pudle. Jednak szybko zostałem sprowadzony na ziemię i w całych zawodach zdobyłem pięć punktów - mówi "Malina".
Wychowanek Falubazu Zielona Góra dalej mieszka we Wrocławiu, dlatego nic dziwnego, że żywo interesuje się tym, co dzieje się we wrocławskim speedwayu. - Najważniejsze, żeby zawodnicy walczyli na torze. Jeżeli będą jechać do końca w każdym biegu to na stadion przybędą kibice. Jeżeli na trybunach pojawią się kibice, to zawodnicy będą walczyć jeszcze mocniej i jest szansa nawet na medal. Według mnie zawsze trzeba jechać o zwycięstwo. Resztę zweryfikuje sezon. Wiele zależy także od tego, czy będą pieniądze. Kiedy ja jeszcze byłem zawodnikiem, to najważniejsza była miłość do tego sportu. Teraz niestety wszystko sprowadzą się do kasy - tym gorzkim przemyśleniem o dzisiejszym żużlu kończy swą wypowiedź Grzegorz Malinowski.
Grzegorz Malinowski na spotkaniu z kibicami
Foto - Dariusz Bagiński