Stefan Smołka: Siedemdziesiąt lat Andrzeja Wyglendy

Dokładnie dziś, 4 maja, Andrzejowi Wyglendzie stuknął siódmy krzyżyk. Za bardzo nie widać upływu lat na uśmiechniętej twarzy byłego żużlowca, który swoją brawurową jazdą na czarnym torze 40 lat temu dosłownie porywał tysiące.

Andrzej Wyglenda jest najmłodszym z czwórki "rybnickich muszkieterów" (Maj - Tkocz - Woryna - Wyglenda), z których każdy, będąc wychowankiem rybnickiego klubu, był jednocześnie żużlowcem światowej klasy. Do dziś zastanawia rybnicki żużlowy fenomen tamtych lat. Niespełna trzy miesiące dzielą go od urodzin Antoniego Woryny - kolegi i zarazem najgroźniejszego krajowego rywala. Woryna i Wyglenda - razem na torze to był duet marzeń - najlepsza para jednocześnie startujących rybniczan w całej bogatej historii żużla w mieście nad Rudą. Szkoda, że Woryna i Wyglenda duetem byli więcej na papierze, bo liderując w klubie i reprezentacji narodowej obaj wyznaczani byli do prowadzenia pary, więc rzadko ustawiano ich wspólnie pod taśmą startową. Co innego w zawodach indywidualnych, gdzie walczyli pomiędzy sobą zaciekle o każdy centymetr przewagi. Wyścigi parami stawały się popularne w Polsce dopiero pod koniec ich karier, więc możliwości tego duetu do końca nie udało się poznać. A szkoda. Gdy chodzi o partycypację w zespołowych zdobyczach, to Wyglenda wyprzedził Worynę, który często pauzował z powodu licznych a groźnych kontuzji, natomiast indywidualnie, zwłaszcza na arenie międzynarodowej, dalej zaszedł Woryna - dwukrotny medalista IMŚ. Andrzej Wyglenda może się poszczycić za to tytułem Mistrza Europy w 1967 roku, choć finał europejski był wtedy de facto półfinałem światowego.

Andrzej Wyglenda kończy dziś 70 lat

Maleńki Andele przyszedł na świat w czasie okupacji. Gdy ta straszna wojna już miała się ku końcowi, to czteroletni Andrzejek stracił najdroższą sercu osobę - swoją mamę, która zmarła po wybuchu zbłąkanego pocisku w samym centrum Rybnika, gdzie akurat robiła zakupy. Osierociła gromadkę dzieci. Trud wychowania podjęła Mamuśka - uwielbiana przez dzieci druga żona owdowiałego taty. Pomagało też starsze rodzeństwo małego Andrzeja, siostry i starsi bracia.

Z domu Wyglendów na żużlowy stadion były przysłowiowe dwa kroki. Ojciec nie tylko często odwiedzał rybnicki tor, zabierając z sobą pociechy, ale jeździł też na mecze i turnieje poza Rybnik. Gdy Andrzej zamarzył o sportowej karierze, to mimo niezłych predyspozycji do gimnastyki sportowej czy narciarstwa, żużel musiał w nim przebić inne dyscypliny. Tak młodziutki Andrzej znalazł się wśród najbardziej obiecujących rybnickich żużlowych Górników.

W trakcie trudnej rywalizacji wewnątrzklubowej najpierw musiał przekonać do siebie trenera młodzieży Józefa Wieczorka. To była pierwsza i najważniejsza szkoła życia. Kto po takim boju wchodził do składu meczowego rybnickiej drużyny, ten już musiał sporo umieć, słabsi dawno poodpadali. Mimo to zerowy, bądź bliski zeru, dorobek młodzieży w meczu na początku uchodził płazem. Koniecznym było za to wykazanie sztuki opanowania motocykla na różnych nawierzchniach, nieustępliwości i woli walki. Tego pierwszego najlepiej uczył własnym przykładem Joachim Maj, zaś nieuznawania straconych pozycji Stanisław Tkocz. Obaj wymienieni wielcy żużlowcy, znani w całej Polsce i Europie, podnieśli w Rybniku poprzeczkę tak wysoko, że tylko talenty najczystszej wody mogły im dorównać. Wielu po drodze odpadało, ale dwójka Woryna i Wyglenda dotrzymała kroku, a niebawem prześcignęła swoich nauczycieli - uznanych starych mistrzów - Maja i Tkocza.

Do światowej elity Andrzej Wyglenda wdarł się przebojem w roku 1964, mając 23 lata. Został wtedy niespodziewanie indywidualnym mistrzem Polski (w sumie cztery razy zakładał na głowę czapkę Kadyrowa), zdobył Złoty Kask, w pięknym stylu awansował do finału światowego. W Goeteborgu niestety miał pecha, na torze "po kolana w błocie" zapłacił frycowe, zajmując w końcu dwunaste miejsce. Okazało się później, że mimo sześciokrotnego udziału w światowych szczytach, nie dane mu było nigdy zbliżyć się do podium. Najlepsze ósme miejsce zanotował we Wrocławiu w 1970 roku.

Rewelacyjnie za to spisywał się Andrzej Wyglenda w rozgrywkach drużynowych mistrzostw świata. Trzykrotnie przyczynił się do złota dla Polaków, zawsze będąc najlepszym uczestnikiem finału (3 razy po 11 punktów na 12 możliwych), ponadto zaliczył z reprezentacją srebro DMŚ, znów będąc najlepszym z Polaków, a do tego dwa razy brąz.

Wszystko przyćmił finał Mistrzostw Świata Par rozegrany na rybnickim stadionie w lipcu 1971 roku. Niebawem mija czterdziesta rocznica tego epokowego wyczynu. Mając za partnera Jerzego Szczakiela, Andrzej Wyglenda, razem z opolaninem w wyśmienitej formie, dosłownie zmietli z toru światowe gwiazdy Ivana Maugera, Barry Briggsa i Ove Fundina. Był to fenomenalny, najlepszy w historii popis pary Polaków na żużlowym torze - wszystkie wyścigi wygrane 5:1, po porywającej walce, bez choćby cienia wątpliwości kto tego dnia dyktuje warunki na torze. Andrzej Wyglenda wspominał po latach, że sam był oszołomiony skalą tej wiktorii, a stan dziwnego amoku trwał w nim jeszcze kilka tygodni po pamiętnym finale, praktycznie do końca sezonu.

Rybniczanin porywał widzów samym charakterystycznym dla niego stylem jazdy. Niespecjalnie przejmował się przegranymi startami, choć i w tej sztuce niewielu miał sobie równych, zwłaszcza na mokrej nawierzchni, gdy mu na tym szczególnie zależało. Mawiał, że są cztery okrążenia - to dużo czasu, a rywal naciskany non-stop prędzej czy później zrobi błąd - nie ma byka. Wtedy przeprowadzał swój słynny zabójczy atak, przed którym drżały łydki największym światowym tuzom na JAP-ach. Wyglenda nie bał się manetki gazu ani ciasnych przestrzeni pomiędzy czwórką pędzących motocyklistów. Niedoszły narciarz często ćwiczył na czarnym torze swój żużlowy slalom-gigant, gdzie za tyczki służyli mu zdumieni współuczestnicy wyścigu - całkowicie bezradni wobec Wyglendy w najwyższej formie.

Usłaną wieloma sukcesami karierę przerwała Wyglendzie ciężka kontuzja kręgosłupa, po upadku w bydgoskiej eliminacji do Złotego Kasku, w 1976 roku. Stanął na nogi po długim leczeniu, ale na motocykl lekarze zabronili siadać, jeśli nie spieszno mu na inwalidzki wózek. Został etatowym trenerem w Rybniku, przez wiele lat w parze z Jurkiem Grytem prowadząc zasłużony klub przez meandry trudnych czasów ustrojowego przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Był wybitnym sportowcem, czterokrotnym mistrzem świata, wielokrotnym mistrzem Polski, potem trenerem, działaczem, w końcu posłem na sejm, aż do wyborów w czerwcu 1989 roku - wszędzie notował sukcesy. Mimo tych osiągnięć, żeby zasłużyć na emeryturę, Andrzej Wyglenda musiał wrócić do pracy na kopalni, gdzie odrobił brakujące mu do "pyndzyi" lata.

Do dziś pozostał człowiekiem niezwykłej skromności. Uśmiech nigdy nie znika z pogodnej twarzy Mistrza. Odwiedza stadion, gdzie wszystko się zaczynało, a który, wraz z innymi, własnymi rękami w młodości rozbudowywał (takimi metodami też integrowano żużlowe środowisko). Martwią go wyniki rybnickiej drużyny i atmosfera wokół speedway’a w mieście, które z taką dumą przez siedemnaście lat reprezentował.

Sto lat, Drogi Jubilacie! Życzymy doczekania pokoleń następców, godnych Twojej wielkiej - nie tylko sportowej - klasy! Bądź zdrów!

Stefan Smołka

Komentarze (0)