Cztery okrążenia z Dymkiem - część 1

Współpracował z wieloma trenerami i fachowcami. Teraz na jego barkach spoczywa odpowiedzialność za wynik Włókniarza. Jarosław Dymek dopiero wkracza i wpisuje się do żużlowych kartotek.

Pochodzi z Częstochowy, ma raptem 30 lat i bagaż doświadczeń za sobą. Do niedawna rozpoznawalny z racji takiego samego imienia i nazwiska, co utytułowany strongman. Przed sezonem 2011 otrzymał szansę prowadzenia drużyny Włókniarza Częstochowa w ekstraligowych rozgrywkach. Postanowiliśmy poznać jego sylwetkę i zaprezentować ją kibicom. Jarosław Dymek wykonał z nami cztery okrążenia po częstochowskim torze i bez żadnych grymasów odpowiadał na każde nasze pytanie.

Mateusz Makuch, Paweł Zeller: Jarku, skąd zrodziła się w tobie żużlowa pasja?

Jarosław Dymek: Mój przypadek nie jest wyjątkowy. Jak miałem siedem albo osiem lat przypadkowo, bo komuś się nudziło, ktoś zabrał mnie na żużel.

Nie pamiętasz kto?

- Oczywiście, że pamiętam. Nie był to tata, tylko ktoś z rodziny. Ojciec był później przeze mnie molestowany (śmiech). Namawiałem go do pójścia na każdy mecz. On też lubi żużel. Wiadomo, może nie zawsze miał ochotę iść na stadion, ale jest sympatykiem tego sportu. Wciąż zresztą uczęszcza na spotkania regularnie. Swoje początki pamiętam jednak doskonale. Moją uwagę przykuły przede wszystkim hałas, zapach i Sławek Drabik. To mi najbardziej utkwiło, gdy rozpoczynałem swoją przygodę z żużlem. Pamiętam również eliminacje Brązowego Kasku na naszym torze, które odbyły się bodajże w 1989 roku. Wtedy groźny upadek zanotował Jerzy Mordel, który w efekcie złamał obie ręce i nos. Ten wypadek miał miejsce na przeciwległej prostej. Gdy zamknę oczy to wciąż potrafię doskonale go sobie w wyobraźni odtworzyć, co jest zrozumiałe, bo przecież takie wydarzenie dla małego dziecka jest dużym przeżyciem. Nie spowodowało to jednak, że przestałem lubić ten sport, który jak wiemy jest niebezpieczny.

Myślałeś o tym, aby spróbować swoich sił na torze?

- No a nie?

Co zatem sprawiło, że do tego nie doszło?

- O to musicie już zapytać moją mamę. Podsłuchałem kiedyś rozmowę rodziców, jak ojciec mówił "podpiszmy zgodę, a może mu się uda, może będzie miał do tego talent?" Mama się jednak kategorycznie sprzeciwiła. Nie myślałem o podrobieniu zgody (śmiech). Później, gdy skończyłem 18 lat to mimo chęci doszedłem do wniosku, że nie jestem Samem Ermolenko, że w wieku 20 lat zacznę jeździć i zostanę mistrzem świata. Uważam, że treningi na żużlu trzeba rozpoczynać zdecydowanie wcześniej i spokojnie, kroczek po kroczku zbierać szlify. W wieku 18-tu lat to już jest czas na starty w lidze.

Przy żużlu jesteś blisko, sam doskonale wiesz jakie niekiedy straszne konsekwencje niesie uprawianie tego sporu. Czy z perspektywy czasu nie sądzisz, że jednak dobrze się stało, że mama z obawy o twoje zdrowie nie zgodziła się na to, abyś rozpoczął karierę?

- Nie.

Czyli chęć poznania żużla na własnej skórze jest silniejsza?

- Oczywiście, że tak. Cieszę się, że robię to co robię, bo jestem przy swojej ukochanej dyscyplinie i działam w swoim ukochanym klubie od kilku ładnych lat. Ale jazda to jest jazda i tyle. Rodzice czasem chyba w żartach mówią, że im czasami wypominam, że nie dali mi tej zgody. Nie wiem czy byłbym dobrym zawodnikiem czy nie, kibice w komentarzach pewnie napiszą, że byłbym dziadem, ale mam to zasadniczo gdzieś (śmiech).

Ale byłbyś silnym dziadem... (śmiech)

- Tak, pewnie pijesz do mojego imienia i nazwiska, i postury innego pana z województwa bodajże pomorskiego, który tak samo się nazywa (śmiech). Wracając do żużla. Nie ma co gdybać. Nie wiem jakbym jeździł. Lubię jeździć szybko samochodem, ale ciężko to porównać do tego, czy sprawdziłbym się na żużlowym torze, bo to są dwie różne rzeczy. A samochodem naprawdę lubię sobie przycisnąć… (śmiech).

I punkty lecą...

- Bonusy szczególnie. Ale dzięki temu zyskuję wysoki KSM (śmiech).

Są jednak różne sekcje amatorskie. Nie myślałeś, aby tam pośmigać?

- Jasne, że myślę o tym cały czas. Może dojdzie do tego, że będzie mnie stać, aby kupić sobie własny sprzęt i w jakiejś sekcji amatorskiej spróbować.

No w końcu jesteś menedżerem Włókniarza. Za darmo tej fuchy nie sprawujesz (śmiech). W klubie żartują, że twoja pensja pochłania 100 tysięcy miesięcznie z budżetu.

- Mogę potwierdzić, że tak sobie żartujemy, bo ktoś gdzieś kiedyś napisał w naszym kochanym Internecie, że niemałe pieniądze będę z klubu brał. Prawda jest taka, że nie otrzymuję wielkich pieniędzy. O konkretnej kwocie mówić nie mogę, ale dla mnie praca we Włókniarzu to coś więcej. Robię to, bo kocham ten klub. Ktoś powiedział, że dzięki temu, że teraz we Włókniarzu sprawuję ważniejszą funkcję niż do tej pory, to spowoduje jakimś lukratywnym kontraktem z innego klubu. Moja odpowiedź była krótka - popukałem się w głowę. Włókniarz to nie jest moje miejsce pracy. To jest moja miłość.

Jaki masz stosunek do Internetu? Kiedyś mówiłeś, że kibice nieprzychylnie wypowiadają się na twój temat i drużyny.

- Nie o to chodzi, że nieprzychylnie, bo może być sto komentarzy, ale w tym jednym będzie coś, co może człowieka zaboleć. Kibice oczywiście mają prawo do wyrażania swoich opinii, swojego zdania i tak dalej. Nie lubię jednak, gdy coś jest krytykowane z góry i wkładania słów komuś w usta. Dla przykładu przed pierwszym meczem w tym sezonie pojawiła się krytyka, że dlaczego w składzie jest Daniel Nermark a nie Patrick Hougaard czy Tai Woffinden. Okazuje się, że Szwed jedzie jak na razie rewelacyjnie i jest mocnym punktem naszej drużyny. Apeluję do ludzi, aby oceniali dopiero po fakcie.

Były też jakieś animozje przed pierwszym startem w tym roku Marcela Kajzera, który zmienił w składzie Marcina Bubla.

- A na początku było, czemu Kajzer nie jechał, prawda? Nikt nie ma patentu czy wykupionego miejsca w składzie. Musi być rotacja.

Po prostu jedzie lepszy.

- Może też niekoniecznie, ale jeśli np. ktoś zawodzi to dlaczego nie dać szansy komuś innemu? Przecież nic się nie traci. Zmiany i rotacje są potrzebne. To się dzieje nie tylko w żużlu. W piłce nożnej czy siatkówce jest to samo.

Rozmowę rozpoczęliśmy od tematu zamiłowania do żużla. Później ta pasja przerodziła się w dziennikarstwo.

- Tak jest.

I pisałeś do Tygodnika Żużlowego.

- Wcześniej było jeszcze Życie Częstochowy.

Jak to się stało, że byłeś swego czasu żurnalistą?

- Zadzwoniłem kiedyś do redakcji Życia Częstochowy, do pana redaktora Janusza Wróbla, aby go poinformować, że w statystykach, które prowadzone są na łamach gazety występują rażące mnie błędy. Janusz Wróbel jest bardzo otwartym człowiekiem i powiedział: "Aha, dobra kolego, przyjdź i pokaż mi te błędy." Spotkaliśmy się następnego dnia. Okazało się, że miałem rację. Od tego momentu zająłem się prowadzeniem statystyk na łamach Życia Częstochowy, a dalej to jakoś się rozwinęło. W tym miejscu Januszowi serdecznie dziękuję, bo on mnie wkręcił w to towarzystwo. Dużo dzięki niemu zawdzięczam.

To był ten moment, w którym zbliżyłeś się do klubu?

- Tak, bo zjawiłem się w parku maszyn wśród zawodników itd. Jako dziennikarz zawsze starałem się nawiązywać przyjacielskie stosunki z zawodnikami. Nie praktykowałem ostrego dziennikarstwa, że wpychałem nóż w plecy, ale wręcz przeciwnie. Gdy czułem, że zawodnik ma jakieś problemy, czy jest w dołku, to starałem mu się jakimś artykułem pomóc. Pamiętam teksty dotyczące Jordana Jurczyńskiego, kiedy nie miał na czym jeździć. Po naszych artykułach, drobni, bo drobni, ale jacyś sponsorzy się pojawili. Dla takiego zawodnika to było bardzo cenne. Przyznam, że fajnie się pisało, poznałem wielu miłych ludzi...

Zresztą do tej pory zdarza ci się wspomóc klubowych redaktorów...

- Dlatego powiedziałem: Włókniarz to nie jest miejsce pracy. Jak mogę w czymś pomóc, to zrobię to w każdym aspekcie. Jakby mi kazali skosić trawnik, to też bym to zrobił. Korona z głowy mi przecież nie spadnie. Co ja jestem, król jakiś?

Kiedy oficjalnie pożegnałeś się z dziennikarstwem?

- W momencie, gdy otrzymałem stanowisko menedżera w Częstochowie.

A jak do tego doszło?

- Zostałem menedżerem, bo prezes Maślanka powiedział, abym nim był. W 2003 roku zostałem wysłany na kurs do Warszawy. Od 2004 roku mam książeczkę pracy osoby funkcyjnej sportu żużlowego. Wtedy byłem kierownikiem drużyny. To było tak dla własnej przyjemności i satysfakcji. W tym czasie starałem się także pisać. Jakoś potrafiłem to pogodzić. Kiedy moje stanowiska w klubie stawały się coraz poważniejsze to trzeba było odstawić klawiaturę na bok. Co prawda nikt mi tego oficjalnie nie powiedział, abym przestał pisać, ale uważam, że trzeba było to zrobić, bo chyba byłbym nieobiektywnie odbierany. Na pewno posądzano by mnie o nieobiektywność.

Jakie jest twoje hobby?

- Hobby? Żużel! (śmiech)

A poza żużlem?

- Piłka nożna.

I Arsenal Londyn.

- I jestem z tego dumny.

Dlaczego akurat Arsenal?

- Bo nie sztuką jest być kibicem drużyny, która zdobywa wszystko jedną ręką i jedną nogą. Podobnie jest w ostatnich latach z Włókniarzem, który nie wygrywa wszystkich meczów i nie zdobywa medali. Kibice jednak przychodzą, bo kochają ten klub. Wiedzą, że ci zawodnicy oddają sporo serca na torze. Arsenal gra bardzo fajnie, ale zawsze czegoś brakuje, aby postawić kropkę nad "i". Nie jestem sezonowcem, od wielu lat kibicuje Arsenalowi i tak będzie nadal. Kocham Włókniarz, uwielbiam Arsenal i nie wstydzę się tego.

Miałeś przyjemność być na meczu Kanonierów?

- Miałem.

Pamiętasz co to było za spotkanie?

- Co to w ogóle jest za pytanie? (śmiech). Jak się kibicuje Arsenalowi to bycie na ich meczu jest dużym przeżyciem, którego nie sposób zapomnieć. Byłem na derbowym spotkaniu z Tottenhamem na Emirates Stadium. Arsenal wygrał 3:1, halo niesamowite.

Jak jesteś taki cwany, to powiedz, kto strzelił bramki.

- Jeremy Aliadiere, Tomas Rosicky i Emmanuel Adebayor.

Test zaliczony.

- Jak mogłoby być inaczej. Pamiętam wrażenia, że z takiego tunelu się wychodziło na mostek kierujący wprost na stadion. Po wyjściu z tego tunelu objawia się właśnie ten obiekt i wielkie, zajebiście wielkie logo Arsenalu. Jak to zobaczyłem, to nogi mi się ugięły. A na samym stadionie, gdy kibice zaczęli śpiewać przed meczem, to jest to sprawa nie do opisania.

Bez porównania z polską Ekstraklasą?

- Nie będę porównywał, bo ktoś się znowu obrazi. Ale jest to inna atmosfera. Inaczej, gdy śpiewa 10 tysięcy ludzi a 60 czy 70 tysięcy. Wracając do tematu Arsenalu. Później miałem jeszcze okazję być na eliminacji do Ligi Mistrzów na stadionie w Pradze. Wybraliśmy się z moim bardzo dobrym kolegą, Patrykiem prywatnie samochodem. Podeszliśmy do kasy, kupiliśmy bilety, które okazały się ostatnimi. Miejsca mieliśmy bardzo "fajne". Siedziałem pośród kibiców Sparty w koszulce Arsenalu. Na początku trochę dziwnie na mnie patrzyli.

Co robisz poza żużlem w swoim prywatnym czasie?

- Interesuję się żużlem i oglądam archiwalne żużlowe zawody, których mam mega dużą kolekcję. Ale tak poza tym lubię zakupy.

O dziwo.

- Nie wiem, co w tym dziwnego (śmiech). Bardzo lubię chodzić po sklepach, np. z odzieżą, czy innymi pierdołami. Wtedy czas szybko mi leci. Lubię też oglądać dobre filmy. Nie mam już czasu na gry komputerowe, które swego czasu bardzo lubiłem. Aczkolwiek czasem zdarza mi się jeszcze w coś zagrać. To już jest jak nałóg. Ostatnio przeprosiłem szwagra, który przyleciał do mnie z Irlandii, bo musiałem zagrać jeden mecz w Pro Evolution Soccer. Czasem pod wpływem chwili wymyślam coś i od razu staram się to realizować. Maj to na przykład malowanie w domu. Wieczorem sobie wymyśliłem kolory, rano pojechałem po farby, wałek w łapę i heja.

Grałeś oczywiście Arsenalem Londyn.

- Oczywiście, że tak. Jeśli chodzi natomiast o filmy to powiem tak: jestem mocno wybrednym kinomaniakiem. Ciężko jest trafić w konkretnie mój gust. Ostatnie filmy, które mogę naprawdę gorąco polecić to jest "Incepcja" i "Dla niej wszystko" z Russellem Crowe.

I właśnie na tych produkcjach ostatni raz byłeś w kinie?

- Tak, tak, w kinie byłem, w kinie (śmiech).

Jarek, jak się poczułeś, gdy prezes Maślanka zadzwonił do ciebie przed sezonem i powiedział: Słuchaj, poprowadzisz drużynę.

- Fajnie się czułem.

Poczułeś się wyróżniony?

- Tak. Jeszcze raz dziękuję panie prezesie za zaufanie. Postaram się odwdzięczyć, bo tak jak mówię, wkładam całe serce w to, co robię, choć nie wszyscy potrafią to docenić. Wiem co mogę, a czego nie. Na pewno funkcja jaką sprawuję jest dużym powodem do dumy dla mnie i dziękuję prezesowi, że mogę robić to, co kocham, i dziękuję również za to, że mamy taką fajną drużynę. Z tym chłopakami współpraca to wielka radość. Atmosfera w zespole jest kapitalna i tak jak powiedziałem wcześniej, od kilku lat nie pamiętam, aby we Włókniarzu kiedykolwiek taka była. Były oczywiście klimaty fajne, ale teraz jest tak specyficznie. Bracia Łagutowie potrafią rozładować atmosferę, "Szumina" wiadomo, że jest "jajcarzem" niesamowitym. Brakuje tylko Sławka Drabika, ale niestety jego KSM stanął na przeszkodzie, aby mógł on jeździć dalej we Włókniarzu.

Nie miałeś wątpliwości, aby przyjąć to stanowisko?

- Nie. A jakie miałbym mieć wątpliwości waszym zdaniem? Że zespół teoretycznie słabszy...

Po prostu różne rzeczy się zdarzają i bywa tak, szczególnie przy niepowodzeniach, że cała wina zrzucana jest na kierującego zespołem. Tak było w zeszłym roku z trenerem Krzystyniakiem.

- No może i poleje się na mnie krytyka, ale zawsze trzeba pamiętać, że jeżdżą zawodnicy. Ja oczywiście mam ważną, odpowiedzialną rolę i staram się z niej wywiązywać. Z zawodnikami trzeba odpowiednio porozmawiać i ich nastawić. Ktoś ostatnio powiedział, że Łagutowie powinni jeździć osobno. To się tak wydaje, ale naprawdę trzeba poznać psychikę tych zawodników, rozmawiać z nimi dużo. Z "PK" tak samo dużo rozmawiałem w sposób bardzo szczery. Po meczu z Lesznem prosił mnie, abym mu zaufał i ponownie wystawił go z numerem 13. Obiecał, że da z siebie wszystko i nie miałem powodów, aby mu nie wierzyć. Okazało się tym razem, że to nie wypaliło i od tego czasu "Okularnik" wystawiany jest w duecie z Rafałem Szombierskim. Trzeba słuchać zawodników, spełniać ich zachcianki torowe i do tej pory udaje nam się to wspólnie robić. Zawodnicy przed meczem wychodzą na tor i tylko podnoszą kciuka do góry pokazując, że tor jest idealnie przygotowany. Oto przecież chodzi. Nie mam zamiaru robić jakiś chorych kombinacji.

No właśnie. Nie jesteś zwolennikiem tego, aby przygotowywać tory nie pod swoich zawodników, tylko przeciwko gościom?

- To jest bez sensu. Jeśli przeciwnik jest lepszy to niech on zwycięży. Nie ryzykujmy zdrowiem zawodników, bo kontuzji w żużlu i tak jest wiele. Robienie ciężkiego tory jeszcze podwyższa ryzyko urazów. Szczególnie teraz, gdy należy używać nowych tłumików. Dlatego, jeżeli ktoś jest lepszy to niech po prostu wygra. Na równym torze i po ciekawych wyścigach, bo przecież o to w żużlu chodzi. Jak się popatrzy na te mecze w Częstochowie, to nawet w zeszłym sezonie, gdy były one przegrane, to moim zdaniem widowiska były bardzo ciekawe. Wprawdzie Włókniarz nie zdobywał punktów, ale ściganie było ekstra. Uważam, że nawet fajnie się to będzie oglądało po kilku latach. Podobnie może być w tym sezonie, choć mam nadzieję, że punktowo będzie lepiej, kiedy mamy takich walczaków w drużynie. Mówiono, że Nermark tylko puszcza sprzęgło a na trasie nie potrafi walczyć. Szwed chyba już pokazał, jak bardzo się mylono.

Współpracowałeś z wieloma trenerami do tej pory. Nauczyłeś się zapewne od każdego z nich wiele. Z którym z nich współpracę wspominasz najmilej?

- Nikogo nie zamierzam wyróżniać. Współpracowałem z Andrzejem Jurczyńskim, z menedżerem Jackiem Gajewskim, Janem Krzystyniakiem, Grzegorzem Dzikowskim i Piotrem Żyto. Był jeszcze Robert Jabłoński jako "menago". Uważam, że z każdym z nich miałem dobre kontakty. Raczej nie było między nami jakiś problemów.

I tak jak wspomniałem, na pewno nauczyli cię dużo.

- Pewnie tak, dużo ich podpatrywałem. Ale mnie samemu czasem też się coś urodzi w tej mojej dzikiej głowie. Trzeba uczyć się od innych, bo człowiek uczy się całe życie, ale swoje jakieś pomysły również należy realizować.

Włókniarz pokazał, że jest drużyną, która walczy do ostatniego wyścigu. Ekipa składa się jednak z zawodników często w innych ośrodkach niedocenianych. Powiedz jak to się stało, że Daniel Nermark, dla którego ten sezon jest pierwszym w Ekstralidze, jedzie tak znakomicie i osiągnął średnią rzędu dwóch punktów na bieg? Są bracia Łagutowie, dla których ten rok również jest debiutancki w Ekstralidze. Jest Rafał Szombierski, który powrócił po długiej przerwie i w końcu jest Peter Karlsson, który według wielu powinien odejść na sportową emeryturę. Oni jadą i robią wielkie show.

- Pierwsza rzecz jest taka, że prezes Maślanka ma oko do zawodników i rękę. Dajmy najpierw pokazać i wykazać się, a nie mówmy z góry, że tego stać na to i na to. Jak widać, można się pomylić i to grubo. Co do tych zawodników, których teraz wybrał prezes Maślanka, to było pewne, że oni pojadą. Tak jak mówiłem, prezes ma do tego oko, przepraszam… Halo?! (rozmowę przerwał ważny telefon - dop.red.)

W kolejnej części Jarek Dymek opowie m.in. o najmilszych wspomnieniach związanych z żużlem oraz najbliższej przyszłości.

Jarosław Dymek jako menedżer drużyny miał już powody do radości

*Wywiad przeprowadzono przed meczem Włókniarza z PGE Marmą Rzeszów.

Komentarze (0)