Bartłomiej Czekański - Bez hamulców: Toromistrz groźniejszy od Sullivana

Przed finałem Jason Crump twierdził, że jeśli ktoś uważa, iż biało-czerwoni są faworytem, to chyba śni. No i jak tu wierzyć rudemu?

W tym artykule dowiesz się o:

- Jeśli spojrzysz na potencjał i siłę, jaką prezentuje polska drużyna, pomyślisz sobie, że powinni wygrać te zawody z przewagą około dwudziestu punktów. Możemy być zatem dumni ze swojej postawy, bo naciskaliśmy ich bardzo długo i bardzo mocno - powiedział dziennikarzowi Australijczyk Jason Crump po gorzowskim finale DPŚ, który jak wiemy ostatecznie wygrała Polska.

A przed finałem ten sam wspaniały zawodnik twierdził, że jeśli ktoś uważa, iż biało-czerwoni są faworytem, to chyba śni. No i jak tu wierzyć rudemu?

Wyszło na moje, czyli wygrała nasza husaria. I bardzo się cieszę. Łi ar de czempions egejn!!!! Z drugiej strony, mimo że przestrzegałem, iż rywale nie położą się przed nami na torze i z szacunkiem nie będą nas przepuszczać do przodu, to jednak zapowiadałem, że i tak rozjedziemy wszystkich w puch. Taka w naszych orłach siła. Nic z tego. Zwłaszcza na początku imprezy przeżyliśmy horror.

Twarda i śliska niespodzianka, Monk, pech i faule

Ów horror jednak zafundował nam w Gorzowie raczej tamtejszy toromistrz plus zupełnie nieudany sędzia imprezy. Nie wiem, czy nie dogadali się "Narodowy" Cieślak z miejscowym "Mówcie mi Mourinho" Czernickim i z panem od traktora, czy jakieś względy pogodowe, albo inne spowodowały, że na początku finału gorzowski tor zupełnie zaskoczył polską ekipę (a więc gospodarzy imprezy!). Cieślak dyplomatycznie stwierdził ponoć, że baraż plus treningi spowodowały, że nie dało się przygotować takiej nawierzchni, jakiej oczekiwali biało-czerwoni. A gdzie indziej to jakoś zawsze się udawało. Więc o co tu biega? Ja nie jechałem, więc nie wiem, ale sądząc po ułożeniu przez zawodników motocykli na wejściu w łuk i po tym, co jako komentator telewizji Canal+ mówił Emil Sajfutdinow, było stanowczo za twardo i za ślisko. Być może zadecydowało o tym też trochę to, że pierwsza seria niemiłosiernie się wlokła przez sędziego oraz upadki i tor przesychał. Nasi chyba oczekiwali czegoś bardziej pod koło, żeby się mieć od czego zaczepić i odepchnąć. Akurat australijskim zawodnikom twarde i śliskie pasowało, mieli dobre starty, zaś nasi jechali tyłem do przodu i wydawało się, że przez te początkowe niepowodzenia już się załamią i oddadzą pole bez walki. Na szczęście, nie stracili ducha bojowego.

Do tego, mieli potwornego pecha. Hampel wygrał start, lecz sędzia-aptekarz dopatrzył się kilkucentymetrowego falstartu u jednego ze ścigantów i przerwał gonitwę, niwecząc dobrą robotę "Małego". Chwilę potem Gollob dwa razy najszybciej wychodził spod taśmy, ale rozkoszny sędzia za każdym razem zatrzymywał wyścig. Tomka to zupełnie wybiło z rytmu i doprowadziło do wściekłości, tudzież frustracji. Generalnie, w czterech pierwszych gonitwach ów "geniusz" z wieżyczki aż cztery razy stopował jazdę, bo mu się roiło w oczach od falstartów. To chyba jakaś nerwica natręctw jak u telewizyjnego detektywa Monka. Ponoć to się leczy. Cieślak dostał białej gorączki i z osobistym protestem zadzwonił do tego "kalosza"! Ciekawe, czy przypomniał sobie angielskie przekleństwa?

Na domiar złego, nasi byli ordynarnie faulowani, jak Hampel przez Warda. Niby Australijczyka pociągnęło do desek, ale tak naprawdę, to wcale nie chciał on tam zostawić miejsca Polakowi. Batchelor także o mało nie wkomponował Golloba w płot i tam go po prostu ordynarnie zamknął. Potem taki sam numer wyciął naszemu mistrzowi Lindgren (że niby też go pociągnęło - tere fere kuku, z cyklu poczytaj mi mamo). Leżał również podcięty przez Bjerrego, Kołodziej. W innym wyścigu „Koldi” zgubił laczek z lewej nogi, do tego dodajmy trefne pola startowe naszych w początkowej fazie finału. Kupa nieszczęść z przewagą kupy.

8 punktów straty po ośmiu wyścigach do "Kangurów" i głębokie tyły.

Legendarny Gollob z rękawa i jaja "Protasia"

Ale się pozbieraliśmy. W 9. biegu Gollob, mimo że start miał średni, to jednak, jak to on, po ostrej walce szybko uciekł rywalom po szerokiej i wygrał z dużą przewagą. Czyli jednak można! Taaaa, obecny polski IMŚ już za życia staje się prawdziwą legendą, a o jego wyczynach będą sobie opowiadały nasze wnuki, o ile żużel w ogóle do tego czasu przetrwa. Owa victoria Tomka dała polskiej husarii sygnał do ataku. I wówczas zdesperowany, a może i już nieźle spanikowany, "Narodowy" Cieślak na nic nie czekał, tylko natychmiast wysłał "Gallopika" do boju jako jokera za fatalnie dotąd jadącego Protasiewicza. I wypaliło!!! Tomek z 4. miejsca na wejściu w pierwszy łuk przedarł się na czoło stawki za 6 punktów i już mieliśmy do Australijczyków ledwie oczko straty.

A dalej poszło już - acz czasem z pewnymi oporami - z górki. Poobijany Hampel wskoczył na właściwe dla siebie obroty, bohaterem zaś został "PePe", który nie załamał się swoim kiepskim początkiem, tylko wreszcie zaczął w Gorzowie śmigać po płocie niczym Gollob i nie pękał przed wejściem w drugi łuk, kiedy trzeba było trzymać gaz do końca i postukać się na łokcie z rywalami. Do szarż Golloba i skutecznej jazdy Hampelka jesteśmy przyzwyczajeni, lecz dla mnie to właśnie "Protaś" był największym herosem naszej ekipy. Lubimy takie przełamania od zera do bohatera. Przecież Piotrek skompromitował się statyczną jazdą w pierwszym swoim starcie, w którym przegrał z miernotami typu Watt i Davidsson, potem został zmieniony, więc na pewno w głowie huczało mu: - Kibole znowu powiedzą, że nie mam jaj i zawalam w zawodach najwyższej rangi, że jestem dobry tylko na ligę.

I proszę, ten stres go nie rozwalił, tylko zmobilizował i potem "PePe" pojechał niczym Gollob. Pokazał, że jednak niesprawiedliwie go oceniano, że gdy trzeba, to ma olbrzymie cohones! Brawo Piotrek!

Wuj Cieślak i młodzież

Przed finałem byłem szczerze przekonany, że każdy z biało-czerwonych zdobędzie ponad 10 punktów i w ten sposób rozjedziemy cały żużlowy świat, jak finale DPŚ w 2005 roku we Wrocławiu. Tak się jednak nie stało, między innymi za sprawą gorzowskiego toromistrza oraz pecha polskiej kamandy, zwłaszcza na początku tej wspanialej imprezy. Ale i tak każdy z naszej husarii (również Kasprzak oraz Kołodziej) wypełnił swoje zadanie, łącznie, a może na czele z coachem Cieślakiem, który sięgnął po udanego jokera we właściwym momencie i zestawił optymalny, w tej chwili najlepszy, skład polskiej reprezentacji. I dobrze, iż nie podsłuchał podszeptów, żeby już teraz odmłodzić "sborną", i postawić na wielce utalentowanych juniorów Maćka Janowskiego i Przemka Pawlickiego. Jesteście pewni, że te żółtodzioby udźwignęłyby presję gorzowskiego stadionu? Presję na złoto? Myślę, że jeszcze nie teraz, skoro sam Kołodziej, facet z GP, powiedział, że gdy zobaczył co się dzieje na wspaniałych, gorących biało-czerwonych trybunach, to natychmiast ze stresu stracił kilogram wagi! Aczkolwiek Maciek Janowski powiedział mi już po gorzowskim finale, że "to by się dopiero okazało" i "dlaczego miałbym ewentualnie nie wytrzymać tej presji?". To dobrze, że ten młody człowiek ma ambicję i wierzy w swoje siły.

Nadal jednak twierdzę, że Cieślak - choć jest the best of the Word - po tym jak nie stanął po stronie swoich zawodników w aferze tłumikowej, nie ma już za bardzo moralnego prawa być coachem narodowej reprezentacji! I wkurza mnie, że nasi reprezentanci, którzy mieli do niego taki żal, teraz znów poklepują się z nim po plecach. Panowie, a gdzie wasza godność i honor? Ale pewnie dzięki temu, iż polscy zawodnicy nie są aż tak pamiętliwi i honorowi, udało im się znów zagrać z coachem Cieślakiem w jednej drużynie, no i mamy trzeci DPŚ z rzędu!

Crump wyrzucił złoto za okno?

Malkontenci twierdzą, że gdyby Crump kiedyś nie wyrzucił z australijskiej ekipy Sullivana, to "Kangury" umiałyby wykorzystać naszą słabość z początku gorzowskiego finału i już byśmy ich potem nie dogonili. I rzekomo - według malkontentów - w ten sposób "Rudy" niejako wyrzucił złoto za okno… razem z Sullivanem. Być może, ale z drugiej strony, gdyby tor w pierwszych wyścigach nie był wrogiem Polaków i gdyby nie ten opisany przeze mnie pech, to i Sullivan Australijczykom by nie pomógł. A nawet i wielki Adams. Że byliśmy u siebie (no nie da się ukryć, że byliśmy), że "Kangury" zostały fatalnie poprowadzone taktycznie przez menedżera Boyce’a, vide zbyt późny joker, że Pedersen uciekł z toru po swoim upadku (a spróbowałby nie, to prezes "Komar" dopiero by go użądlił!), kiedy prowadził Hampel i sędzia nie musiał przerywać biegu, itd., itp? Ludzie, a czy to nasza wina?

Gratulacje Polska (zwłaszcza, że uczciwie jechaliśmy bez wspomagania się Norwegiem Holtą, który biało-czerwony plastron zakłada wyłącznie dla kasy)! Gratulacje dla Gorzowa za organizację! Vivat "Komar"!

Publika świetna, gorąca, wręcz frenetyczna, ale czy to prawda, że gdzieniegdzie na trybunach gwizdano na Golloba? To by była jakaś schiza!

Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, że w Gorzowie po szerokiej można było fajnie doginać jedynie na pierwszym łuku i na dojeździe do drugiego wirażu. Dalej skuteczny był już tylko krawężnik, a te wszystkie mijanki odbywały się po małej, najczęściej na zasadzie tzw. nożyc, czyli przycinek, jak np. w fenomenalnym boju Golloba z Crumpem. Taki to tor i takie nowe tłumiki. Autor wprowadzenia ich u nas, prezio PZM, imć Witkowski oczywiście pysznił się i wystawiał pierś do przodu, no i dekorował medalistów. Taki lansio. Niezasłużony zresztą. Jakoś nie dostrzegłem (a wy?) jego prawej ręki, czyli szefa GKSŻ Szymańskiego. Ale temu krzyżyk na drogę. Brązowy. Za rzekome zasługi. Jeśli już tak, to raczej należy mu się nie krzyż, a brązowy tłumik! Albo bardziej tłumok.

Polaki i kolegi, czyli jedyny polski przegrany!

Dopiero co chwaliłem tu Piotrka Olkowicza za to, że jest świetnym telewizyjnym sprawozdawcą żużlowym. I nadal tak uważam. Jednak sobotni finał DPŚ w jego wydaniu to rzeczywiście był jakiś koszmar, pełna szopka. Punkty mu wypadały z rąk, nie zauważył jokera dla Szwecji, nie był w stanie nawet na czas podać, że oto w 24. biegu Hampel przypieczętowuje dla Polski zdobycie DPŚ. Jedna wielka wpadka, ale tylko ten nie popełnia błędów, kto nic nie robi. Takie rzeczy się zdarzają, zaś funkcja komentatora zawodów na żywo, naprawdę jest trudna i stresująca. Również nic nowego do transmisji nie wniósł sympatyczny Sajfutdinow, zaproszony do współpracy przez Olkowicza, choć wielu internautów nie wiem dlaczego i za co tak Emila chwali. Chyba tylko z sentymentu!

Głos naszego internauty, podpisanego "polonista":

Olkowicz the best: Oj, teraz mamy niespodziewaną wiadomość, Szwedzi już chyba wykorzystali jokera!!! Emil: No i Polaki już się chyba dopasowali. Moje kolegi też oglądają. Olkowicz: A chcesz trochę multiwitaminy? Emil: Nie, bo to takie słodkie. Olkowicz: A ty szampanem kogo oblewasz? Emil: Ja piję, bo po co ma się zmarnować?"

Internauta ma rację: kabaret! W sam raz na zielonogórski festiwal piosenki radzieckiej (w sporze kibiców Falubazu z prezydentem Zielonki jestem zdecydowanie za fanami „Myszki Miki” i do tego szerzej jeszcze wrócę w kolejnym swoim felietonie). Telewizyjny żużlowiec Blanik (Leszku, żeby złapać ślizg kontrolowany, to trzeba na motorze przesunąć się do przodu i podnieść dupę z siodełka!) ze swoim cierpliwym trenerem Plechem w studiu Canal+ też szału nie zrobili.

A teraz niszowa liga

Puchar Fundina jest więc nasz. Szkoda tylko, że speedway wciąż pozostaje sportem niszowym, nawet jeszcze bardziej niż skoki narciarskie. Według badań opinii publicznej, żużel pod względem popularności jest gdzieś na 8-9. miejscu w kraju za... łyżwiarstwem figurowym, a kojarzy się wyłącznie z Gollobem. Panowie z PZM i GKSŻ czas to wreszcie zmienić!

No i teraz wracamy do tego co najbardziej lubimy, czyli do ligi. Ambitne: Wrocław (mówię wam - trener Baron to tytan pracy) i Czewa jadą dziś u siebie prawie o życie. Będzie więc ciekawie, acz zdecydowanymi faworytami są goście. Tarnów w Zielonce? A co, znowu ma być jakiś cud? Nie sądzę.

Bartłomiej Czekański

Komentarze (0)