Urodził się w unikatowej rybnickiej rodzinie, jako ósme dziecko swoich rodziców, a najciekawsze, że wszyscy byli płci męskiej. Pracowity tata celował w jedenastkę - całą piłkarską drużynę, ale zabrakło… czasu, więc z futbolu nici, zaś do palanta jakoś synki się nie garnęły. Ośmiu chłopa to niezła paka i pewnie byliby postrachem całego Rybnika i jego okolic, bo wszyscy okazali się wyjątkowo odważni i wysportowani, ale nie w głowie im były zadymy czy rozboje. Ojciec cieszył się autorytetem, trzymał wszystkich krótko, jak przystało na stary śląski ród - posłuch miał wyjątkowy. Chłopcy przechodzili przyspieszony kurs dorastania, by jak najprędzej zarabiać na życie w trudnych czasach. Niektórzy poszli w sport. Koniec końców Staszek, przebojowy Janek i najmłodszy pupilek Andrzej zostali żużlowcami. I to z jakim skutkiem? Cała trójka w swoich drużynach odgrywała czołowe role w najwyższej żużlowej lidze (Janek w Wybrzeżu Gdańsk). Podobnej trójki braci na próżno szukać w całej historii polskiego żużla. Wszyscy jeździli w barwach narodowej reprezentacji, wyróżniając się wyjątkową ambicją nigdy nie przynieśli Polsce wstydu. Wszyscy po trudnych eliminacjach meldowali się w finałach IMP, a Staszek i Andrzej zajmowali medalowe miejsca. Oni obaj zdobywali też medale MŚ. A był to czas pierwszej świetności polskiego speedway’a w świecie i jego ogromnej popularności w Polsce. Przebić się wówczas nie było łatwo. Przykłady Jerzego Gryta czy Józefa Jarmuły, a nawet Henia Gluecklicha, pokazują ile samozaparcia trzeba było mieć w sobie, by zaistnieć w ówczesnej elicie.
Stanisław dwa razy stawał a najwyższym stopniu podium IMP, dwa razy w barwach reprezentacji Polski słuchał ze łzami w oczach Mazurka Dąbrowskiego po triumfie w DMŚ. Jest rekordzistą Polski, gdy chodzi o tytuły DMP. Tylko w jednym, ostatnim dla ROW w 1972 roku nie partycypował, bo poszedł do Opola, choć nadal miał miejsce w składzie, jak twardo zaświadcza młodszy, nie mniej utytułowany Andrzej Wyglenda.
Jan Tkocz był prawie równolatkiem Antoniego Woryny, wspomnianego Wyglendy i Józefa Jarmuły, a także Alojzego Norka i Waldemara Motyki. Sama ta wyliczanka wystarczy, żeby unaocznić stopień trudności piętrzący się przed młodym zawodnikiem. Janek wybrał się w daleką drogę do Gdańska, gdzie - niespokojna artystyczna dusza - osiadł na lata. Jeździł na żużlu, przy boku Zbigniewa Podleckiego, potem także Henryka Żyto, walczył z Wybrzeżem o najwyższe cele. Oprócz tego tańczył, bo do tego talent miał bodaj jeszcze większy. W końcu i Gdańsk opuścił z wybranką serca i zamieszkał w Paryżu, w ojczyźnie swojej żony. Tam zmarł w styczniu 2009 roku.
Andrzej przypomina sobie trudne lata swojego dzieciństwa postalinowskiej rzeczywistości w Rybniku. Mieszkali wtedy w samym centrum miasta, przy Klasztornej. Za podwórko służył im park z basenikiem na środku, gdzie przed wojną był cmentarz żydowski, tuż po Wrześniu ’39 przerobiony przez okupanta na skwer. Po drugiej stronie ówczesnej ulicy Rewolucji Październikowej był drugi, większy i jeszcze bardziej pociągająco mroczny park Bukówka, zbudowany na miejscu dawnego rybnika, czyli stawu - po czesku. Dwa kroki miał Andrzej do kaplicy szpitala "Juliusza", gdzie codziennie o siódmej rano były odprawiane msze św., nie tylko dla chorych. Andrzej służył tam jako aktywny ministrant, niemal zawodowy, bo za każdym razem dostawał za trud rannego wstawania 10-złotowe wynagrodzenie.
Robert Tkocz - ojciec całej zgrai młodych Tkoczów marzył, by ten najmłodszy lipling został księdzem, natomiast jak mógł odradzał zaangażowanie w politykę. - Trzim się synku od tego z daleka! - powtarzał. Ale gdzie tam… Andrzeja niosło do sportu, do motocykli. Zanim jeszcze pojawił się na stadionie, gdzie zaszokował wszystkich poprawnym ślizgiem za pierwszą próbą toru, trenował do upadłego na targowisku, gdzie na swoim motorku robił slalomy między straganami, opustoszałymi popołudniowa porą. Jeździli tam razem z nieco młodszym Grzesiem Szczepanikiem, zdolnym kolarzem, który potem również wszedł w speedway, nawet w Anglii startował. Podpowiedzi braci robiły swoje, ale Andrzej w tych pierwszych żużlowych krokach był właściwie samoukiem.
Po zapisaniu się do klubu szły już normalne treningi, najpierw prowadzone w dużym stopniu przez starszego brata Stanisława, a potem już z pierwszą drużyną pod okiem Antoniego Woryny, co wspomina jako bardzo cenną szkołę.
Andrzej początek kariery miał znakomity. Zwłaszcza rok 1972 (ostatnie złoto DMP dla ROW) był wymarzony dla młodego żużlowca. Zdobył wtedy Srebrny Kask, w imponującym stylu wygrywając sześć z ośmiu finałów SK, w dwóch pozostałych był drugi. Wyrastał na lidera ROW, godnie zastąpił brata Staszka, który kończył karierę w barwach Kolejarza Opole. W 1974 roku Andrzej Tkocz przyczynił się do brązowego medalu DMŚ w Chorzowie zostając piątym "muszkieterem z Rybnika". Przed nim medale MŚ seniorów na żużlu zdobywali Stanisław Tkocz, Joachim Maj, Antoni Woryna i Andrzej Wyglenda, po nim już nikt z wychowanków klubu znad Rudy (Łukasz Romanek, Rafał Szombierski i Michał Mitko - to rybniccy medaliści juniorskich finałów ME i MŚ, czego jako seniorzy nie powtórzyli).
Na przeszkodzie dalszemu rozwojowi czystego talentu Andrzeja Tkocza stanęły nieciekawe układy i zwykły pech. W epoce Gierka zadłużano państwo kredytami, na fali "propagandy sukcesu" mamiono ludzi, że "Polska rośnie w siłę". Inwestowano na Śląsku w węgiel koksujący, budowano szyby, całe kopalnie, hotele i całe miasta. KS ROW schodził w strefę cienia, koksujące centrum węglowe przeniesiono z Rybnika do Jastrzębia i diabli wzięli możny mecenat nad klubem żużlowym. Do tego doszły kontuzje. Mimo to Andrzej zdołał wybić się na przywództwo w rybnickiej sekcji, pobił rekord rybnickiego toru, należał do kilkuosobowej czołówki krajowej, brylował w reprezentacji, a w 1977 roku stanął na drugim stopniu podium IMP w Gorzowie.
Marzył o Wyspach Brytyjskich, gdzie skupiało się znów wszystko co najlepsze w światowym speedway’u. Dopiął celu pomimo licznych tarapatów z tym związanych. Przez dwa sezony jeździł w barwach tego samego klubu Piratów z Poole, w którym Antoni Woryna przed kilkoma laty (1973-1974) przecierał dla Polaków dziewicze szlaki w BL. Po powrocie okazywał się być niechciany w macierzystym klubie, a przynajmniej szanowany inaczej. To bolało ambitnego sportowca. Doszło do splotu nieprzyjemnych zdarzeń, dla opisu których brak miejsca w tym opowiadaniu. Odszedł z klubu nie chowając urazy. Gdy nadszedł koszmar stanu wojennego nie wytrzymał - wyjechał z rodziną w poszukiwaniu sensu godziwego życia. Nie żałuje dziś tego kroku, choć "ciągnie wilka do lasu". Czasem na krótko wraca, przybliżając jak nikt inny klimaty dawnych dni.
W Niemczech żyje, pracuje, choć kłopoty zdrowotne spowodowały konieczność długiego leczenia. Chore struny głosowe załamywały wrodzonego gadułę. Nie zrażony niczym Andrzej Tkocz pokonał chorobę, idzie dalej przed siebie i stawia sobie nowe cele. - Podróżować po świecie, poznawać nowe egzotyczne miejsca - to jest to, co chce mi się robić naprawdę. A potem… potem o tym zajmująco opowiadać, bo Andrzej jest niezrównanym gawędziarzem. Żyj nam sto lat, Drogi Andrzeju!
Stefan Smołka
Andrzej Tkocz - obywatel świata
Spotkamy sie w Rybniku -Lipiec 2013 no i napewno Andzik Tkocz tam sie zjawi,bo znajac go on przyjedzie zeby z kangurami spedzic troche czasu.Namawiam go zeby jeszcze raz przylecia Czytaj całość