Drugą wojnę światową mały Staszek odbierał już całą mocą dziecięcej wrażliwości lat najwcześniejszych. Być może to ukształtowało jego twardy charakter w przyszłości. Po wojnie w szkole (słynna "jedynka") wykazywał zdolności czysto sportowe w wielu dyscyplinach, gimnastyce, piłce, a ponieważ wyróżniał się fizyczną siłą, więc zapisał się do prężnej wówczas w Rybniku sekcji bokserskiej. Tam radził sobie jako młodzik całkiem nieźle, ale przenikający leniwy Rybnik tamtych lat warkot motocyklowych silników przywoływał niepokorne młode dusze na stadion przy Gliwickiej. Tam działy się rzeczy niezwykłe. Rybniczanie od pierwszych lat wyzwolenia błyszczeli na swoich starych wysłużonych dwukołowych rzęchach.
Pierwszy mistrz Polski AD 1946 w klasie motocykli najlżejszych, Ludwik Draga wywodził się z tego miasta, był wychowankiem przedwojennej rybnickiej szkoły swoich starszych braci - Józefa i Henryka. Swój tytuł (rozgrywki zaliczono do kategorii wyścigów ulicznych, choć część zawodów całorocznego cyklu rozgrywano już na żużlowych bieżniach stadionów) zdobył w barwach katowickiej Pogoni, by wrócić na znany sobie z dzieciństwa hasiok dwa lata później. Eryk Pierchała z kolei preferował maszyny ciężkie i na takim sprzęcie sięgnął po mistrzowski tytuł indywidualny w roku 1947. Te rozgrywki zaliczono już do kategorii stricte żużlowej, tym sposobem Rybnik może formalnie szczycić się pierwszym mistrzem Polski na żużlu.
Stanisław Tkocz - jeden z czwórki rybnickich muszkieterów
Na drugi taki wyczyn porwał się właśnie Stanisław Tkocz całe jedenaście lat później, już w klasycznej formule jednodniowego finału roku 1958. Był to czas pierwszej dominacji Rybnika w żużlowej Polsce lat 1956-1958. Brylowali wtedy w klubie Górnika Marian Philipp, Józef Wieczorek, Bogdan Berliński, ale nade wszystko dwie gwiazdy pierwszej wielkości - Joachim Maj i Stanisław Tkocz. Rywalizacja wewnętrzna tej dwójki przyniosła rewelacyjne efekty. Dla nikogo nie było tajemnicą, że niespecjalnie się lubią, walczyli o przywództwo nad stadem, dochodziło do starć - także na torze, choć z zachowaniem zasad fair play. Imponującym, dorodnym owocującym podwójnym kłosem okazał się dla Rybnika duet - Maj i Tkocz.
Pierwszy ma dziesięć tytułów DMP, drugi - jedenaście. Czy to możliwe? - nie do wiary! To absolutne rekordy w skali nie tylko naszej polskiej, krajowej, niezależnie zresztą od dyscypliny. Co więcej, gdyby nie koszmarny upadek - ciężka kontuzja, i tym samym koniec kariery Chimy Maja, to w jedenastym i dwunastym tytule "majstra" ligi dla ROW (lata 1970 i 1972) z całą pewnością ówczesny "jeżdżący trener" miałby swój udział. Inna kwestia, dla wszystkich zainteresowanych było wtedy jasne, że ROW z Majem nie przegrałby ligi 1969 - co bez takiego asa okazało się niemożliwe). Maj nie miał jeszcze wtedy "czterdziestki". Dziś to żadna granica sportowych możliwości, a i wtedy można sypać przykładami "długowiecznych" wojowników polskich żużlowych lig.
Również Stanisław Tkocz miałby cały tuzin złotych laurów DMP, bo z powodzeniem wciąż startował, gdy ROW zdobywał swój ostatni tytuł do ligowej chwały, w 1972 roku. Nie mogąc się dogadać w Rybniku, gdzie wielkimi krokami szedł już kryzys, poszedł do Opola i tam obijał kości (w Rybniku godnie zastąpił go młodziutki brat Andrzej). Tak schodził z areny wielki gladiator żużlowych torów, zasłużony nie tylko dla rybnickiego, ale całego polskiego sportu żużlowego.
Zwycięstwo w finale IMP powtórzył w roku 1965, znów niepokonany przez nikogo na torze. Zaraz po pierwszym tytule zaangażowano go jako trenera młodzieży, co było niezwykle pożytecznym zwyczajem. Na harcie ducha, pełnej widowiskowej finezji jeździe Staszka Tkocza wzorowali się jego wychowankowie. Nie byłoby pewnie późniejszych kaskaderskich wyczynów Waldka Motyki, Andrzeja Wyglendy, Józefa Jarmuły, Henryka Gluecklicha, czy nawet Antoniego Fojcika, gdyby nie żywy przykład - wzór jaki przez lata dawał młodym Stanisław Tkocz w Rybniku. Poza zasługami dla KS ROW miał swój udział w dwóch złotych zdobyczach drużynowych mistrzostw świata dla Polski. Najpierw w roku 1961, kiedy to Polacy we Wrocławiu po raz pierwszy w ogóle okazali się najlepsi na świecie jako team narodowy i po raz drugi w roku 1969, kiedy to między innymi w zaciekłym boju z Rosjaninem jego motocykl wyleciał w powietrze i wylądował za płotem.
Prywatnie Staszek był i pozostał człowiekiem serdecznym i koleżeńskim, ale takim, któremu lepiej nie deptać na odcisk. Przekonało się o tym wielu. Głośne były jego perypetie związane z próbą zmiany barw klubowych. Na sezon 1960 roku Stal Rzeszów szykowała skład marzeń. Do Floriana Kapały, Jana Malinowskiego, Stefana Kępy, Janusza Kościelaka miał dołączyć najstarszy z żużlowych braci Tkoczów. Kuszony przez Stal, z gotowym umeblowanym mieszkaniem w Rzeszowie, poprosił o zgodę na odejście z ROW. Zamiast tego został zawieszony dyscyplinarnie, najpierw na pół roku, a wobec nieprzejednanej postawy, na cały rok. Zrobiło się głośno, centrala w Warszawie stanęła po stronie rybnickich działaczy i Stal odpuściła. ROW został bez Tkocza, przez co sezon 1960 roku ukończył dopiero na piątym miejscu w tabeli, a Stal - nawet bez Tkocza sięgnęła po złoto DMP (jako beniaminek ligi). Nikomu więc te przepychanki na zdrowie nie wyszły.
Po karierze Staszek założył własną firmę przewozową, ale psuło mu się rodzinnie. Odsunięty w Rybniku i zapomniany przez działaczy, pomimo swych wielkich zasług, wyjechał z Polski, by w końcu osiąść na stałe na Zachodzie. Do Rybnika nie miał po co wracać, bracia zrobili to samo, rodzina się posypała. Schorowany Staszek do dziś potrafi błysnąć humorem. Na pytanie: jak się czujecie?, odpowiada: jeszcze się czuję. Życzymy niezmiennie dobrego samopoczucia, zapewniając, że nigdy nie pozwolimy zapomnieć tych porywających popisów na żużlowym torze nieustraszonego wojownika Stanisława Tkocza.
Stefan Smołka