Niestety to fakt, za który przychodzi mi się rumienić. Nie jestem co prawda etatowym kronikarzem polskiego żużla (takim odpowiednio uposażonym etatem pewnie bym nie pogardził), ani też publicystą jedynym, ale biję się w pierś własną, bo Józkowi Jarmule parę zdań na urodziny należało się więcej, niż tylko kolorowy tort zapełniony płonącymi świeczkami. Jarmuła był i pozostał niesamowitym człowiekiem, wulkanem kipiącej energii, a w pamięci kibiców najbardziej widowiskowym i kontrowersyjnym żużlowcem w dziejach tej dyscypliny w Polsce. Proponuję więc świąteczną lekturę o żywej legendzie czarnego sportu.
Uśmiechnięty na co dzień Józef Jarmułka
Wszystko co robił było inne - jedyne, niepowtarzalne - od samego początku. Urodził się jako Polak gdzie indziej, bo na węgierskiej ziemi. Zamieszkał nie tam skąd pochodzili rodzice (Kresy Wschodnie), bo w Raciborzu. To skutki wojny. Pierwsze kroki na żużlu stawiał nie tam gdzie mieszkał, bo w Rybniku. W wieku 25 lat niektórzy wobec niepowodzeń kończą swoją przygodę z żużlem, on dopiero zaczynał. Oficjalne starty w ligowym zespole zaczął nie tam gdzie uczył się żużla, bo Świętochłowicach. Złoty laur DMP zdobył nie z tym klubem, w którym przez pierwsze lata brylował, lecz z częstochowskim Włókniarzem. Na koniec i ten klub opuścił w atmosferze dość gęstej. W wieku lat 40 został banitą. Po trzech latach znów powrócił, ale nie tam, skąd pożegnał kibiców, lecz raz jeszcze do Świętochłowic. I to jak wrócił? - 12 punktów w meczu ligowym w Lublinie. W roku 1985 poturbowany po raz kolejny ostatecznie zakończył żywot wyczynowego żużlowca. Nie dał się przyziemić - zaczął latać, realizując młodzieńcze marzenia, umocowane na pożółkłych uprawnieniach.
Jako zawodnik był uwielbianym przez kibiców, gnębionym przez sędziów postrachem innych żużlowców, przyprawiał o ból głowy prezesów, nawet klubu, który aktualnie reprezentował, ale faktem jest, że na stadiony ściągał tłumy samym tylko brzmieniem swego nazwiska. Jarmuła dawał gwarancję widowiskowego show. Był to dla niego cel nadrzędny, wynik sportowy schodził na plan dalszy. Chodziło o to, by publika truchlała z przerażenia, wyła z zachwytu, bądź gwizdała wściekle - wszystko jedno co - byle trwał ów Teatr Jednego Aktora. Już stając na starcie, nie stał jak inni, ale jak gdyby w siodełko wbito mu tysiąc szpilek. Starty lubił wręcz przegrywać, by potem sunąć niczym przyczajony tygrys przed decydującym skokiem na ofiarę, pochylał się, prostował, rzucał maszyną to w lewo, to w prawo, a gdy tylko rywal spanikował, wbijał się w szczelinę i już był z przodu, gnał za kolejną upatrzoną ofiarą pościgu. Nikt nie przeczuwał, co znów wymyśli, jaki absurdalny manewr wykona tym razem, po to tylko, by z toru nie wiało nudą. Potrafił przegrać mimo ogromnej przewagi, wydawał się czekać na rywali, prowokował - wymachując rękami, nogami, podnosząc do góry przednie koło. Często dyskwalifikowany tylko za to, że wydawał się bardziej od innych szalony, a sędziowie niechętnie tolerowali jakiekolwiek ponadstandardowe popisy, więc tym bardziej kaskaderskie numery Jarmuły nie mieściły im się w głowach.
Ekspresja latającego Jarmuły - żużlowca
Rówieśnik Antoniego Woryny, Andrzeja Wyglendy, Jana Muchy czy Alojzego Norka, zaczynał długo po nich, gdy owe przyszłe znakomitości biły się już w meczach ligowych. Wpływ na decyzję podjęcia treningów w szkółce Józefa Wieczorka, w wieku 20 lat, miała inna nietuzinkowa postać, równie niepohamowana w słowach i czynach, Paweł Dziura. O nim opowiadano anegdoty, jak potrafił potraktować działaczy, sędziów, a przy tym jaki szacunek miał dla kolegów z toru. Nawet zdarzyło się, że nawtykał kiedyś w Grudziądzu wysoko postawionej politycznie personie tylko za to, że za długo przemawia, podczas gdy oni stoją jak te kołki. Otóż tenże Dziura często odwiedzał dom Jarmułowy w Raciborzu i to już widać wystarczyło, by swoją barwną osobowością, swadą, a przede wszystkim motocyklem zaimponować młodzieńcowi. Pojawił się w Rybniku, zaczął trenować u boku Henia Gluecklicha. Pewnie z takim talentem prędzej czy później przedarłby się do składu, gdyby nie… armia. PRL była bezwzględna dla ludzi spoza układu. Jeszcze nie miał papierów, był zaledwie jednym z wielu talentów, jeszcze nie wzięło go pod swoje opiekuńcze skrzydła wszechwładne górnictwo. Ktoś musi być wyjątkiem, który potwierdza regułę - padło na niego. Nie dość, że wojsko, to jeszcze na całe długie 3 lata, bo tyle się służyło w osławionych "czerwonych beretach". Już na pierwszej "stawce" wyczuto, że zgłosił się urodzony komandos, a ktoś musiał przecież bronić socjalistycznej ojczyzny w niepewnym czasie gomułkowskiej rzeczywistości. Zdrowi i sprawni byli w cenie. Dla młodziana profity to były żadne - marny, głodowy żołd i służbowy przydział fajek, dyscyplina, dużo ćwiczeń, mało czasu na głupie myśli. Tak przeżył trzy lata, których sam źle nie wspomina, ale dla sportowca to są zmarnowane lata najlepsze. Nikt inny już by nie wrócił do takiej dyscypliny jak żużel, którego jeszcze na dobre nie zakosztował. On jeden - tak. Nawet do Rybnika zapukał, ale odesłano go z kwitkiem. Jak bardzo musiało się w nim zagotować…
Poszedł do Świętochłowic, a tam stał się drugim po Bogu. Jeśli bogiem nazwać Pawła Waloszka, to pierwszym po nim był Jan Mucha, a drugim Jarmuła. Ta znakomita trójka rozmontowała niejedną potęgę, nie wyłączając sławnego KS ROW. W 1969 roku Śląsk Świętochłowice nie dość że wyprzedził w tabeli Rybnik, to jeszcze sponiewierał go na jego torze. Koszmarny sen na Gliwickiej. Na wypełnionych trybu-nach zrobiło się wtedy cicho jak na pobliskim cmentarzu. Upragnione złoto ligowe wywalczył Jarmuła z Włókniarzem w 1974 roku, po sezonie w którym często znoszono go na rękach, a czasem na noszach. Miał szóstą średnią w lidze, za Plechem, Cieślakiem, Waloszkiem, Muchą i Gluecklichem, a przed choćby Jancarzem. Rok później otarł się o medal w finale IMP, zajmując w końcu czwarte miejsce - najwyższe w karierze. Gdyby utrzymał nerwy na wodzy… niestety zerwał taśmę, a z nią nadzieje na medal.
Józef Jarmuła w kadrze z Markiem Cieślakiem
Józef Jarmuła był raczej spokojnym, wesołego usposobienia młodym człowiekiem, ale za to prawdziwym szatanem na motocyklu. On nie tyle walczył z rywalami, co z samym sobą - ostatnim straceńcem - o prze-trwanie. Zdarzyło się nieraz, że przeszarżował, poturbował przeciwnika, a sam upadł tak, że wszyscy byli przekonani o jego śmierci niechybnej. Ale Józek wstawał zawsze pierwszy, cały i zdrowy, a jeśli już z czegoś niezadowolony, to z siebie, że nie wyszło jak chciał. Czasem "trafił swój na swego".
Atakując kiedyś w Lesznie na "Smoczyku" Andrzeja Wyglendę po orbicie, wywalił się jak długi, a Andrzej niewzruszony pomknął po zwycięstwo. Minąwszy metę, znany z postawy fair play rybniczanin, podjechał ku Jarmule, żeby go zabrać do parkingu. Wściekły Józek pokazał mu "wała". Andrzej Wyglenda odwrócił maszynę tyłem do Józefa i pogazował ostro, częstując go niezłą szprycą po oczach. W parkingu podali sobie dłonie. Mniej zabawnie było ze Staszkiem Tkoczem. Ostra szarża Jarmuły nie spodobała się, delikatnie rzecz ujmując, zasłużonemu asowi ROW, który nigdy niczego i nikogo się nie bał, ale zawsze szanował kości swoje i kolegów. Po skończonym biegu zdjął kask i podszedł do Józka. Wobec wyzywającego uśmiechu winowajcy zdarzenia użył argumentu jaki mu został po młodzieńczych latach szkoły boksu - był to świetny, celny prawy sierpowy. Zdarzenie widział płk. Rościsław Słowiecki, zrobiła się afera, Stanisław Tkocz na pół roku został zawieszony w prawach zawodnika (za to uszlachetnił swój pas bokserski). Inny waleczny rybniczanin Antoni Fojcik skosił kiedyś Jarmułę i obaj upadli niegroźnie. Jarmuła wstał i szedł wymierzyć Fojcikowi "sprawiedliwość". Ten, dla rozładowania humorem napiętej chwili, ukląkł i złożył ręce w geście przeprosin. Józek pomógł mu wstać i w takim uścisku zakochanych poszli śmiejąc się razem do parkingu, a stadion huczał od oklasków. Trzeba tu dodać, że oni wszyscy znali się jak łyse kobyły, a to głównie z racji często organizowanych wówczas zgrupowań kadry narodowej, więc bardzo prędko dochodzili do zgody. Swoją drogą zwyczaj małych "samosądów" przyszedł z Anglii i był dość powszechnie przy-jętą normą dyscyplinowania nadpobudliwych delikwentów, oczywiście w celach czysto wychowawczych. Niezwykle spektakularnym tego przykładem był cios Craiga Boyce’a wymierzony w Tomasza Golloba i jego teatralny upadek na oczach kamer we wrześniu 1995 roku na finale Grand Prix w Hackney.
Indagowani dziś koledzy Józefa Jarmuły wspominają go z rozrzewnieniem, jako bardzo dobrego, życzliwego kolegę i wyjątkowo ambitnego sportowca. Jeśli mu czegoś zazdrościli, to wysportowanej sylwetki, którą zachował do dziś, niezwykłej sprawności fizycznej, no i… powodzenia u płci przeciwnej. Choć na to ostatnie oni wszyscy nigdy nie narzekali, czego i Państwu życzą. Dla pana Józefa Sto Lat w zdrowiu i w spełnianiu dalszych marzeń.
Stefan Smołka
PS. Zaniechawszy tej odrobiny jadu, którą ma każdy z nas (sam, przyznaję, nie jestem żadnym wyjątkiem), nie tylko na czas Świat Bożego Narodzenia, ale z tej doniosłej okazji - na cały trudny Nowy Rok nadchodzący - wszystkim życzliwie życzę życzliwej życzliwości.
Józef Jarmuła lubi jeszcze wsiąść na motocykl