Pisanie, że Greg Hancock jest jak wino - im starszy, tym lepszy jest już określeniem mało oryginalnym. Faktycznie jednak Amerykan jest fenomenem światowego żużla. Grand Prix Nowej Zelandii wyglądało tak, jakby sezon 2011 dla mistrza świata jeszcze się nie skończył i Hancock fantastyczną jazdę kontynuuje po zimowej przerwie. Czy po czterech latach przerwy "Herbie" przełamie prawidłowość, że zwycięzca pierwszej rundy, nie zostaje mistrzem świata? Przekonamy się za nieco ponad pół roku. Statystyki jednak mówią coś innego.
W ostatnich czterech sezonach nigdy zwycięzca pierwszej rundy Grand Prix, nie sięgał po mistrzowską koronę. Ostatnim, który zaprzeczył tej teorii był Nicki Pedersen, który w 2007 roku wygrał inaugurację w Lonigo, a później jeszcze trzy razy zwyciężał, by z olbrzymią przewagą zostać mistrzem świata.
Podobnym wyczynem trzykrotnie może się pochwalić Tony Rickardsson, który w 2005 roku po zwycięstwie we Wrocławiu, został bezapelacyjnie mistrzem świata, wygrywając w sumie pięć rund Grand Prix, co po dzień dzisiejszy jest rekordem. Fenomenalny Szwed również w 2002 roku wygrał pierwszą rundę w Hamar, by na koniec sezonu w Sydney odebrać złoty medal. Podobna sytuacja miała miejsce w 1998 roku, gdy Rickardsson marsz po złoto rozpoczął w Pradze i wygrywając 50 procent ze wszystkich rund tamtego sezonu, został mistrzem świata.
Trzecim żużlowcem, który został mistrzem świata po zwycięstwie na inaugurację jest wspomniany wcześniej Greg Hancock. Amerykanin wygrał w Pradze w 1997 roku i prowadził od startu do mety cyklu Grand Prix. Spoglądając w statystyki z ostatnich lat, kiedy rozgrywanych jest już znacznie więcej rund Grand Prix, nie jest łatwo zostać mistrzem świata, wygrywając pierwszą rundę. Patrząc jednak na niesamowitego Amerykanina, nie ma żadnych reguł i statystyk. Hancock zaprzecza wszelkim prawidłowościom. Może więc śmiało pokusić się o obronę tytułu mistrzowskiego w tym roku, na co oczywiście rywale – z Polakami na czele – łatwo nie pozwolą.