Jednak ani miejscowe "Anioły", ani goście z Tarnowa nie stanęli nawet na pasie startowym, a właściwie pod taśmą. Casus tego spotkania jest tylko kolejnym dowodem na to, iż w pomysłach na absurdy z władzami polskiego żużla przygrywa sam Stanisław Bareja.
Mowa oczywiście o spóźnieniu Grega Hancocka, który tym razem nie miał powodów do uśmiechu, jednak zęby pokazywał. Może na tym etapie za wcześnie na morał, lecz nie wiadomo kogo winić za zaistniałą sytuację. Hancocka za to, że się spóźnił, bo przed tak ważnym meczem nie pomyślał, by wcześniej opracować plan B? Przepisy, które z każdym rokiem przestają być przepisami, a stają się tekstem nekrologu polskiego żużla? Czy może gospodarzy? Tak, gospodarzy, bo pewnie rozgoryczeni tarnowianie w swoich wypowiedziach dojdą do wniosku, że to stojące auta są winne opóźnienia przyjazdu ich lidera. Z drugiej strony można też skupić się na opiekunie "Jaskółek". Marek Cieślak od wielu lat znany jest z kombinatorstwa i sprytnego wykorzystywania przepisów na swoją korzyść. Pamiętacie taki mecz, gdy Hancock defektował, dotykał taśmy jak gdyby nigdy nic? Zupełnie przypadkowo okazało się, że dzięki temu "Narodowy" będzie mógł zastosować zastępstwo zawodnika za kontuzjowanego Rafał Dobrucki w lubuskich derbach. "Woził wilk razy kilka, powieźli i wilka"... Swoją drogą coś tandem Cieślak - Hancock ma pecha do spóźnień. Fanom wrocławskiej Sparty chyba nie trzeba przypominać finału Drużynowych Mistrzostw Polski, gdy ich drużyna walczyła o tytuł w... Tarnowie. Wtedy wrocławianie podziękowali Hancockowi za współpracę po tym jak nie stawił się na mecz.
Dokąd to wszystko w ogóle zmierza? To już robi się chore, niesmaczne, a może i żałosne. Ekstraligowe przepisy są już głupsze niż regulamin maturalny. Przypominają kręty rurociąg niedouczonego hydraulika, który mógł zamiast masy kolanek mógł poprowadzić prostą rurę. W tych zawiłościach gubią się już sami trenerzy i menadżerowie, a co dopiero zawodnicy czy zwykły kibic, który chyba ma prawo obejrzeć półfinał ligi. Co roku inne zasady, nowe udziwnienia. To, co według władz miało być koniecznością po dwóch latach uważane jest za porażkę. Ci, którzy optowali za wprowadzeniem jakiegoś gniota później płaczą, że trzeba go wywalić. Czy Wam chodzi o to, by kibice w długie zimowe wieczory mieli co czytać? Jeśli tak, to wydajcie jakąś ciekawą książkę o żużlu, a nie dokładacie kolejne rewelacje, które nie są czytelne nawet po dziesiątym przeczytaniu. W Szwecji, Wielkiej Brytanii czy na arenie międzynarodowej zmiany są sporadyczne i mało radykalne. W Polsce co roku można zgłupieć, bo zmienia się wszystko. Zaczęło się od kombinowania z formułą play-offów, potem doszły te KSM-y ZZetki i cała reszta.
Teraz nagle okazuje się, że Azoty Tauron Tarnów jednak miały ten KSM jak trzeba. No dobra, miały, niech jadą ten mecz i niech się dzieje wola nieba. Tylko kto zapłaci zawodnikom za przyjazd, Unibaksowi Toruń za organizację meczu? To są wielkie koszta! Samo przygotowanie takiej MotoAreny to już dużo. Do tego zawodnicy. Kibice też pewnie nie mają blisko, bo mogą dojeżdżać kilkadziesiąt kilometrów. Sędzia nie potrafi policzyć na kalkulatorze sumy kilku liczb. Co się dzieje? Przecież to woła o pomstę do nieba. Skandal! Jak już kręcą w głowach zmianami regulaminu, to niech wyszkolą sobie pracowników. Ten sędzia pokazał, że ma braki. A teraz połóż się człowieku na stole operacyjnym i jakiś niedouk w fartuchu coś źle policzy i wytnie Ci nie tę nerę co trzeba? Byłby proces i milionowe odszkodowanie. Może szkodliwość czynu nie jest proporcjonalna, ale jest. Jakby nie było pieniążki za przyjazd oficjele na kontach już mają, więc oni stratni nie są. I co teraz? Przede wszystkim cała ta sytuacja, bez względu na jej dalsze losy, powinna być nauczką dla PZM i Ekstraligi. Niech się wreszcie opamiętają i nie zmieniają zasad jak opętani, bo ich Natanek swoim magicznym palcem wytknie. Jak już zrobią porządek z tym cyrkiem, to niech się biorą za szkolenie swoich pracowników, by ci przez głupie błędy nie krzywdzili zawodników, klubów i kibiców. Boję się tego, co pomyślałem, ale muszę się przyznać... Już w piłce pokopanej mają większy porządek, a raczej mniejszy bajzel.
Teraz się okazuje, że mecz będzie powtórzony. Rozwiązanie wydaje się być rozsądne, choć w ogóle nie powinno się tak stać. Najbardziej ucierpi toruński klub, który przecież dwa razy wyda te same pieniądze na organizację jednego spotkania. Torunianie jednak są sami sobie winni w pewnym sensie. Przecież gdyby trener z prezesem powiedzieli - "Panie sędzio, bądź człowiek. O takie duperele mamy się czepiać? Niech tor pokaże kto zasługuje na finał" - to spokojnie można by ten mecz jechać. Tu wszyscy byli tacy prawi i sprawiedliwi. A co z datą powtórki? Tu już regulamin schowano sobie pod stół, bo jeździ Szwecja i ekipy byłyby osłabione. Ktoś zapyta o to, gdzie byli sternicy Azotów? Naczelny spryciarz polskiego żużla, pan Marek Cieślak to wybitny taktyk albo może kombinator. Jednak sytuacja znacznie go przerosła i zamiast pomyśleć płakał. Lepiej odpaść przez niesprawiedliwość niż być po prostu słabszym.
Właśnie dlatego żużel nie jest sportem narodowym i długo nie będzie. Dlatego, że nawet ci, którzy siedzą w temacie nie ogarniają tego. To jak ma się tym zainteresować Krzysiu z Białegostoku, Antek z kieleckiego czy Mieciu ze Szczecina? W kultowych już "Psach" Pasikowskiego słyszeliśmy zwrot "Was nie można sądzić, Was trzeba leczyć". Oby tylko sfrustrowany żużlowiec nie wpadł na posiedzenie GKSŻ witając panów w garniturach tymi słowami...