Robert Dados żużlową karierę rozpoczął w 1993 roku w Motorze Lublin. W barwach macierzystego zespołu jeździł do sezonu 1995. Po spadku drużyny z ekstraklasy przeszedł do Grudziądza, gdzie startował do 2000 roku. Właśnie w barwach GKM odniósł największy sukces w karierze - w 1998 roku w Pile został mistrzem świata juniorów.
Podczas pobytu w Grudziądzu przeżył też wielki dramat, kiedy w 1999 roku jadąc motocyklem na trening zderzył się z fiatem 125. Z ciężkimi obrażeniami wewnętrznymi trafił do szpitala. Po trudnej operacji nie dawano mu szans na powrót do sportu, lecz Dados jeszcze w tym samym sezonie wrócił na tor.
- Pamiętam jak dziś, jak ówczesny prezes klubu Roman Banaś i sponsor zespołu Jan Grabiński wsiedli do samochodu i pojechali do Lublina po zawodnika, a przywieźli dwóch - Roberta Dadosa i Pawła Staszka - mówi Zbigniew Fiałkowski, długoletni prezes GTŻ Grudziądz. - Obaj szybko stali się ulubieńcami naszych kibiców i dzięki nim zdobyliśmy złoty medal Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Polski. Szczególnie kariera Roberta świetnie się rozwijała. Dados miał w Grudziądzu wielu przyjaciół, tu poznał swoją żonę, ożenił się, urodziło mu się dziecko i zamieszkał. Miał też grono oddanych sponsorów z Wojciechem Marciniakiem na czele, którzy mocno go wspierali. Bardzo pomagał mu również klub i w naszych barwach został mistrzem świata juniorów, czego nikt się przed zawodami nie spodziewał - dodaje grudziądzki działacz.
Zbigniew Fiałkowski zapamiętał Roberta Dadosa jako świetnego żużlowca i dobrego człowieka. - Robert był miłym, sympatycznym i wesołym człowiekiem. Zawsze chętnie wszystkim pomagał. Był lubiany w żużlowym światku. A na torze do swoich sukcesów doszedł dzięki bardzo ciężkiej pracy. Był niesamowicie ambitny, zawsze chciał zwyciężać, stawał przed sobą najwyższe cele. Niestety, w pewnym momencie pogubił się. Wielki wpływ na psychikę Roberta miał na pewno wypadek motocyklowy, który cudem przeżył. Miał wówczas sporo szczęścia bowiem tuż za jego motorem jechał nasz klubowy lekarz, który od razu reanimował Dadosa. Może niepotrzebnie odszedł z Grudziądza i wypłynął na zbyt szerokie wody. Nie wiem. W Grudziądzu i klubie na pewno nie zapomnimy o Robercie. To był zawodnik z jajami i człowiek z wielkim charakterem. Gdyby żył, dziś mógłby być zawodnikiem ze ścisłej światowej czołówki - mówi wieloletni sternik pomorskiego zespołu.
Zbigniew Fiałkowski zapewnia, że nigdy nie zapomni jednego meczu z udziałem "Dadiego". - To był sezon 1998. Czekał na prestiżowy mecz w Toruniu. A dzień zaczął się nerwowo. Z powodu złej pogody samolot, którym leciał Billy Hamill został bowiem skierowany z Gdańska do Warszawy. Wsiadłem w samochód i pognałem do stolicy po Amerykanina. Nasze drogi zbiegły się w Sierpcu i popędziliśmy do Torunia. Bez żadnych przygotowań, w nerwowej atmosferze sensacyjnie wygraliśmy derbowe spotkanie. I to na trzech motocyklach naszych liderów, którzy zdobyli też najwięcej punktów. A byli nimi oczywiście Robert, Billy i Paweł - kończy Zbigniew Fiałkowski.