To w sumie dziwna sprawa. W Polsce żużel był i jest znacznie bardziej popularny niż u naszych południowych sąsiadów, tymczasem jeżeli chodzi o wszechstronność i różnorodność odmian motocyklowych wyścigów torowych, to patrząc na rzecz okiem historyka biją nas na łeb na szyję. U nas przyjął się właściwie jedynie speedway klasyczny z niewielką i traktowaną ciągle jak zjawisko domieszką ice speedwaya raz do roku w Sanoku. Nasi południowi sąsiedzi mogą się natomiast pochwalić nie tylko słynną klasyczną Zlatą Prilbą w Pardubicach - zdecydowanie najbardziej prestiżowym w świecie turniejem towarzyskim na klasycznym torze. Nie mając ani jednego toru lodowego mają natomiast świetne tradycje ice speedwaya, okraszone wieloma medalami mistrzostw świata, próbowali swoich sił na torach trawiastych, mogą się wreszcie pochwalić solidną kartą w dziejach światowych wyścigów na długim torze.
A jeżeli mówimy czeska dlouha plocha draha (jak nasi sąsiedzi nazywają ten sport) to myślimy Mariańskie Łaźnie. To miejsce na żużlowej mapie świata szczególne. Dlaczego? Bo zdecydowana większość ośrodków, czy to żużla klasycznego, czy też długich torów mieści się albo na głębokiej prowincji (co jest niemal regułą w Europie Zachodniej) czy też w mniejszych lub większych miastach, które znane są czasem głównie właśnie dzięki tej dyscyplinie sportu. Ewenement Mariańskich Łaźni polega natomiast na tym, że speedway przez dziesięciolecia egzystował sobie w słynnym na całą Europę uzdrowisku. Motocyklowe emocje, a do tego przepiękne krajobrazy, lecznicze wody, wspaniała architektura, słynna grająca fontanna i atmosfera kurortu. Czego może więcej oczekiwać kibic? Dlatego dla mnie ta niewielka, ale urocza miejscowość w południowo-zachodnich Czechach, zawsze pozostanie miejscem wyjątkowym.
Mariańskie Łaźnie (dawniej z niemiecka Marienbad) "odkryte" zostały dla elitarnej turystyki już w XIX wieku. Elitarnej, bowiem gościli tu ludzie znani, koronowanych głów nie wyłączając. Mariańskie Łaźnie cieszyły się także wielkim powodzeniem u bogatszej części polskich kuracjuszy, dowodem może być wydany w naszym kraju, już w latach międzywojennych ,przewodnik po tym miasteczku. Speedway trafił tutaj oczywiście znacznie później, za sprawą toru. Tenże obiekt wybudowany jeszcze w latach 20-tych minionego wieku służył początkowo jako arena wyścigów kłusaków. Potem został zaadaptowany do wyścigów motocyklowych na długim torze, ze względu na swoje rozmiary- długość 1000 metrów, nadawał się do tego celu znakomicie. Nic też dziwnego, że kiedy w latach 70-tych zaczęto organizować mistrzostwa świata na długim torze, czeskie uzdrowisko szybko dołączyło do miejscowości, w których przeprowadzano wielkie finały.
Pierwszy odbył się w 1976 roku, a wygrał go legendarny Nowozelandczyk Ivan Mauger, który tak upodobał sobie to miejsce, że można go było spotkać na zawodach w "Mariankach" długo po zakończeniu bogatej w sukcesy kariery. A finały długiego toru organizowano tutaj począwszy od wspomnianego 1976 roku dosyć regularnie w kilkuletnich odstępach.
Ja najmilej wspominam ten, który odbył się pod koniec września 1994 roku. Pomimo iż właśnie zaczęła się kalendarzowa jesień w Mariańskich Łaźniach była piękna, słoneczna i bardzo ciepła pogoda. Stawka - palce lizać. Były gwiazdy klasycznego toru - Anglicy Kelvin Tatum, Joe Screen i Mark Loram czy Szwed - niepoprawny Henka Gustafsson. Był początkujący wówczas żużlowy "żółtodziób", chociaż pokazujący już wyraźnie pazurki Australijczyk Jason Crump. Był wszechstronny, medalista mistrzostw świata i na lodzie i w klasyku Szwed Eric Stenlund i cała plejada Niemców z Roberthem Barthem, Gerdem Rissem i byłym mistrzem świata na klasycznym oraz wielokrotnie na długim torze - Egonem Mullerem. Byli gospodarze Bohumil Brhel i Ales Dryml, ojciec znanego dziś braterskiego duetu. Na starcie zameldował się także reprezentant Szwajcarii Marcel Gerhard, późniejszy znany tuner żużlowych silników. I był wreszcie ten, który okazał się nie po raz pierwszy najlepszy. Niezapomniany Simon Wigg, który śmigał po torze niczym zwinna jaszczurka w swojej charakterystycznej zielonej skórze. Co ciekawe Wigg, zdobywając w Mariańskich Łaźniach swój piąty tytuł uczynił to jeżdżąc z licencją… holenderską. Jego rodak, tez znany przecież z klasyka Marvin Cox reprezentował w tym samym finale Niemcy.
Oj działo się wówczas działo. Trybuny zostały niemal zalane przez niemieckich fanów zakochanych w wyścigach na długich torach po uszy, znacznie bardziej niż w żużlu klasycznym. Ale chociaż mieli w tym finale aż sześciu swoich reprezentantów musieli przełknąć wygraną wspomnianego Wigga, który rozstrzygnął na swoja korzyść wszystkie 5 biegów. Kto wie, czy w tamtym dniu chwały sympatycznego, niestety nieżyjącego już Anglika, drugim obok niego najszczęśliwszym człowiekiem w Mariańskich Łaźniach nie był pewien polski kibic. Nasi fani byli w tamtych latach bardzo aktywni, korzystając z możliwości jakie dała zmiana ustroju jeździli niemal masowo na różne zagraniczne imprezy, nawet na takie, w których brakowało naszych reprezentantów. Tak było też w przypadku tamtego finału. I właśnie jeden z polskich fanów chcąc, aby koszty wyjazdu nieco mu się obniżyły, zabrał ze sobą trochę żużlowych gadżetów do sprzedaży. Wśród nich były białe koszulki z domowo wykonaną wlepką przedstawiająca Simona Wigga. Przed finałem handel szedł mu, jak widziałem tak sobie, za to zaraz po jego zakończeniu wszystkie koszulki rozeszły się jak ciepłe bułki w przeciągu kilku minut. Kilkudziesięciu kibiców poprzebieranych w białe koszulki z sylwetką nowego-starego mistrza dziarsko podążyło do centrum miasta zobaczyć inne atrakcje, które oferowało czeskie uzdrowisko. Zawody się skończyły, ale magiczna niedziela w "Mariankach” bynajmniej jeszcze nie. A nasz przedsiębiorczy rodak zarobił trochę grosza.
Robert Noga