Tak oto zupełnie niespodziewanie i nagle w tym tygodniu niemal równocześnie równocześnie początkiem serialu Grand Prix zakończyła się mydlana opera pod tytułem Ryan Sullivan a jego dalsze starty w Toruniu. Serial rozpisany był na wiele odcinków i budził spore zainteresowanie publiczności, ale wygląda na to, że skończy się na pierwszym sezonie. Wrażeń jednak nie brakowało, że przypomnijmy tylko tytuły kilka odcinków: "Co z tym ubezpieczeniem", "W oczekiwaniu na rozmowy", "Chcę pogadać z Karkosikiem", "To był nasz ostatni kontakt", "Brakuje tylko zgody federacji", "Sullivan kończy karierę?", "Prezes dementuje", wreszcie "Do widzenia, bo boli mnie ręka". Australijczyk postanowił dosyć niespodziewanie zakończyć karierę. Wielka szkoda, bo to przecież zawodnik solidny jak mało który i na pewno ponad przeciętny. Będzie go na naszych torach brakowało. Jedyna pociecha dla kibiców w Toruniu może być taka (chociaż może marna, ale proszę docenić moje starania), że w zespole Aniołów unikną ewentualnych kwachów i pretensji związanych z sytuacją w której jeden z czołowych zawodników każdorazowo wyciera tyłkiem ławkę rezerwowych. Niech im się więc dobrze wiedzie i Unibaksowi i Ryanowi, którego będziemy na pewno mile wspominać.
Tyle w temacie, a teraz zdań kilka o imprezie, która zupełnie niespodziewanie stała się u progu sezonu jednym z głównych tematów zainteresowania. Mowa o mistrzostwach Europy. Po raz pierwszy traktowane na poważnie i przez media i przez kibiców i przede wszystkim przez samych zawodników. Dosyć niespodziewanie po latach bryndzy, która sytuowała tą imprezę w drugim a nawet trzecim rzędzie w hierarchii ważności, nagle Kopciuszek wkroczył na salony. A wraz z nim dobra kasa. A właściwie to inaczej. Kopciuszek wkroczył na salony, bo znalazł się książę z zasobami, który za ten kopciuszkowy salon postanowił dobrze zapłacić. I nagle okazało się, że mistrzostwa kontynentu to impreza ze wszech miar prestiżowa. A misiowie, którzy do tej pory wycierali nie raz i nie dwa prowincjonalne głównie tory w tychże mistrzostwach, jeżdżąc głównie dla satysfakcji i wieńca laurowego, są już niepotrzebni. Jak jest konkretna forsa, to ma być wielkie widowisko w samym Eurosporcie. Klient płaci, klient wymaga. Dosyć sporą burzę wywołała informacja o nominowaniu naszych reprezentantów do eliminacji tychże mistrzostw. Jarek Hampel, Janusz Kołodziej, Krzysiek Kasprzak, Maciej Janowski, Przemek Pawlicki, a do tego towarzystwa, pamiętajmy Tomek Gollob, czyli faktycznie, na papierze wszystko co mamy najlepszego. Tylko kibice pytają, a gdzie miejsce na przykład dla aktualnego wicemistrza Europy Roberta Miśkowiaka, czy chociażby Krzysztofa Buczkowskiego. I oczywiście dodają od siebie ironicznie, że nagle wszyscy pokochali mistrzostwa Europy i w te pędy chcą w nich startować. Dlaczego w takim razie nie dano szansy powalczenia w kwalifikacjach krajowych innym zawodnikom, a o chętnych raczej nie należałoby się obawiać? Nie trzeba byłoby przecież organizować dodatkowych zawodów, przecież można było wykorzystać do tego chociażby zbliżający się turniej "Złotego Kasku", który jeszcze bardziej zyskałby na znaczeniu. Zapytałem o to (przy okazji wywiadu dla regionalnej gazety) przewodniczącego GKSŻ Piotra Szamańskiego i oto co mi odpowiedział: - Bardzo nam zależy, aby w tej imprezie brali udział nasi najlepsi aktualnie zawodnicy. A kwalifikacje tego nie gwarantują, zawsze są losowe, wprowadzają element przypadkowości. Postawiliśmy więc na zawodników z Grand Prix, Janusza Kołodzieja, który w Grand Prix jeździł i jest jednym z najlepszych polskich zawodników oraz młodych Przemka Pawlickiego i Maćka Janowskiego. Chciałbym zwrócić uwagę, że dla nich to pierwszy sezon wśród seniorów, ubędzie im więc startów międzynarodowych i mistrzostwa Europy pomogą wypełnić ta lukę. To ważne, bo przecież zależy nam wszystkim, aby dalej się rozwijali. Prawda?
Pewnie, że prawda i pod tym się podpisuje prawą ręką i lewą też, jako mańkut potrafię pisać i jedną i drugą. Ale prawda jest też i taka, że chcemy (chyba?) aby speedway, oprócz tego, że jest obecnie biznesem był jeszcze chociaż trochę sportem. W przyszłości warto o tym pamiętać.
Robert Noga