Ależ to były emocje, cóż za widowisko, istna fantastyka! Jak jeszcze określić ten wspaniały pokaz speedwaya, który zgotowali nam uczestnicy GP Europy? Sobotniego wieczoru byliśmy świadkami wspaniałej sztuki żużlowej, a może wykładu czarnego sportu, prowadzonego przez światowych profesorów. Jakby tego nie nazwać, jedno jest pewne... Wspaniały come back Bydgoszczy, która mimo niskiej temperatury powietrza była zapewne gorąca jak Rio de Janeiro w karnawale. Już patrząc na same wyniki, widać niespodzianki i zaskakujące rozstrzygnięcia. Jednak suchy zapis to nie wszystko, bo to co działo się na torze, jest nie do opisania. Mimo wszystko skupię się na wnioskach wyciągniętych po zakończeniu zawodów.
Największe przeboje lat '90!
Gdyby przyrównać bydgoski turniej do audycji radiowej, to chyba taki mogłaby nosić ona tytuł. Wprawdzie podium zapełnili zawodnicy urodzeni w innych dekadach, lecz z
całą pewnością dla wielu to właśnie Tai Woffinden i Darcy Ward będą bohaterami tej rundy elitarnych zmagań. Właśnie oni pokazali, iż zmiana pokoleniowa na czele
zaczyna postępować. Ward zaskoczył, ale mniej, gdyż już nie raz pokazywał, że potrafi walczyć ze ścisłą czołówką jak równy. Największą niespodzianką i pozytywnym zaskoczeniem jest Woffinden. Wielu pamięta sezon 2010, gdy w cyklu Grand Prix był on jedynie statystą, zwykły dodatkiem do reszty. Teraz powoli staje się jedną z ważniejszych, a może i głównych, postaci. Reprezentant Wielkiej Brytanii po prostu czarował na torze, dał prawdziwy pokaz swoich możliwości. W jego jeździe nie brakowało walki, odwagi oraz fantazji. Nie udało mu się jednak zająć miejsca na podium, gdyż w finale czegoś zabrakło. - Jestem nieco rozczarowany po finałowym wyścigu. Powinienem nieco zmienić ustawienia, ale podczas tego turnieju uczyłem się z wyścigu na wyścig. Jednak ogólnie były to dla mnie udane zawody, jestem po nich trzeci w klasyfikacji generalnej. Długi sezon przed nami i wszystko się jeszcze może wydarzyć, a ja chciałbym utrzymać dobrą dyspozycję - wyraził swoją nadzieję Brytyjczyk.
W tej sytuacji nie sposób powstrzymać się od porównania naszej krajowej młodzieży do tej zagranicznej. W czołówce omawianego turnieju pojawili się żużlowcy roczników '90 i '92. W półfinale IME na Ukrainie startowali Maciej Janowski oraz Przemysław Pawlicki, a więc chłopaki z rocznika '91. Niestety nie udało się im przebrnąć tak wczesnego etapu eliminacji. Tutaj ukazuje się przepaść pomiędzy Polakami a żużlowcami zza granicy na arenie międzynarodowej. Naszą dwójkę wyprzedzili zawodnicy typu Roman Povazhny, Andriej Karpow czy Andrzej Lebiediew. Z kolei Ward i Woffinden zostawili w tyle Nickiego Pedersena czy Grega Hancocka. O co tu chodzi? W rozgrywkach ligowych czy DPŚ różnicy tej pewnie nie byłoby tak bardzo widać, gdyż Przemek i Maciek nie są jakoś dużo słabsi od bohaterów sobotniego wieczoru. Jednak gdy przychodzi do walki w tak wielkich imprezach, Polacy odstają. Miejmy nadzieję, że jest to jedynie przypadek, który nie będzie się powtarzał. Jeszcze odnośnie zmiany pokoleniowej na szczycie. Przez wiele lat żaden zawodnik urodzony w latach '80 nie był w stanie wywalczyć Indywidualnego Mistrzostwa Świata. Dopiero w zeszłym roku udało się to Chrisowi Holderowi. Teraz w czołówce plasują się żużlowcy urodzeni w następnej dekadzie. Być może to właśnie oni dokonają tej rewolucji.
"Nasi"? Jacy oni "nasi"? Czyi?!
Wielce irytującym jest fakt kibicowania zagranicznym żużlowcom przez polskich fanów. Ktoś kibicuje Holderowi, bo jest z Torunia, a ten jeździ w Unibaksie. I co z tego?! Dziś jest tu, a jutro tam. Przeglądajac fora czy komentarze w internecie wyraźnie widać, iż ten dziwny trend wciąż się trzyma. Nie mogę tego pojąć po prostu. Owszem, zawodnik, który reprezentuje barwy ulubionej drużyny jest w jakimś stopniu bardziej lubiany, ale zawody międzynarodowe nie mają nic do tego. Tu nie ma herbów drużyn, a są barwy narodowe. Tekst w stylu "dlaczego mam kibicować Gollobowi tylko dlatego, że jest Polakiem?". A komu masz kibicować? Hancockowi, bo jeździ w Bydgoszczy? Super, bo za rok będzie jeździł gdzie indziej. I wtedy pewnie będziesz miał nowego idola w GP. I tak co roku nowa żużlowa miłość... W jakimś stopniu może być to zrozumiałe w przypadku żużlowców będących ikonami zespołów. W Lesznie kimś takim był Leigh Adams, ale to przypadek wyjątkowy. Nie drugiego takie i w obecnych realiach raczej już nie będzie.
[nextpage]Wielka motywacja Emila
Emil Sajfutdinow przez lata był wielką postacią Polonii Bydgoszcz, w młodym wieku stał sie legendą drużyny. Teraz już na jego piersi widnieje lew zamiast gryfa. Triumf w bydgoskiej GP to doskonałe pożegnanie z tamtejszymi fanami. W pewnym sensie podziękowanie im za lata dopingu, za to wszystko, na co mógł liczyć jako zawodnik. To chyba motywacja odegrała kluczową rolę w tej wygranej. Nie było to wielkie zaskoczenie, gdyż Rosjanin prezentuje naprawdę wysoką formę. Ta victoria ma w pewnym sensie znaczenie symboliczne, na pewno zapadnie w pamięć niejednego kibica Polonii. Skromny bohater sobotniego wieczoru przyznał, że na ten wynik złożyła się ciężka praca całego jego teamu. - Jestem ogromnie szczęśliwy z tego zwycięstwa. Dedykuje go całemu mojemu teamowi, który ciężko pracował na ten sukces. Wygrana w Bydgoszczy na pewno smakuje szczególnie - komentował po zawodach. W zasadzie obok Tomasza Golloba jest on chyba najlepszą propozycją na króla miejscowego toru. To właśnie do tych zawodników najbardziej pasuje rola zwycięzcy znad Brdy. Można stwierdzić, iż Emil pożegnał się z kibicami najlepiej jak tylko mógł.
{"id":"","title":""}
Szkoda, że tylko Gollob...
Po wspaniałym zakończeniu Grand Prix Nowej Zelandii apetyty polskich kibiców były niezwykle wyostrzone. Nic dziwnego, gdyż tam nasi reprezentanci ustrzelili "dublet". Niestety na swoim terenie biało-czerwoni nie byli już tak skuteczni. O Golloba wszyscy byli spokojni, gdyż niepodzielnie panuje on na bydgoskiej ziemii. Pojawiały się obawy co do Jarosława Hampela, gdyż ten jakoś nigdy nie czarował w Bydgoszczy. Niestety były one zasadne... Być może drugiemu z naszych asów zabrakło szczęścia, stąd brak udziału choćby w półfinale. Na pewno wielkie znaczenie miał defekt "Małego" w jego drugim starcie, gdzie już po zwolnieniu taśmy widać było, że coś nie gra w jego motocyklu. Co do Golloba, to chyba również czynnik losowy odegrał tu główną rolę. Poza jedną wpadką "Chudy" miał na swoim koncie same wygrane, dlatego przed startem do ostatniej gonitwy był głównym faworytem do triumfu. Niestety Polak już na starcie miał problemy i skoczyło się "tylko" na trzecim miejscu. - Pierwsze pole było dobre. Wszystko było w porządku, ale niestety puściłem sprzęgło, a motocykl nie pojechał. Najprawdopodobniej było coś z tarczkami. Nie tłumaczy mnie to jednak. Nie udało się wygrać i tyle. Trzecie miejsce też jest dobre. Jestem zadowolony - oznajmił lider cyklu Grand Prix. Mimo braku zwycięstwa Gollob jest liderem cyklu z dość dużą jak na ten etap rywalizacji przewagą. Wiadomo, że sezon jest długi i czeka nas wiele wyścigów, ale jest to miłe. Pierwsze dwie odsłony batalii o IMŚ znacznie różniły się pod względem wyników, lecz w obu na podium stał Gollob. Na tym etapie jest on chyba najpewniejszym i najrówniejszym ze stawki.
Martwić może za to postawa Krzysztofa Kasprzaka, na którym internauci nie zostawiają suchej nitki. Z powodu braku punktów nazywają go "olimpijczykiem". Jednak "olimpiady" nie było, bo wpadł mu defekt. Co może być przyczyną fatalnej postawy zawodnika gorzowskiej Stali? Być może kluczową rolę odgrywa psychika, może po prostu KK na taką rywalizację nie jest gotowy. Już raz był stałym uczestnikiem cyklu i wtedy również jego wyniki były mizerne. Miejmy nadzieję, że zły początek sezonu okaże się jedynie złym początkiem, bo jego dalsza część w wykonaniu "Kaspera" okaże się zupełnie inna.