Grzegorz Drozd: Bez znieczulenia

Wrzesień 2012 roku. Na torze Vetlandy rozgrywa się półfinał szwedzkiej Elitserien. Miejscowa ekipa pod wodzą Bo Wirebranda podejmuje w rewanżu Indianernę Kumla.

Grzegorz Drozd
Grzegorz Drozd

Po ostatnim wyścigu meczu Vetlandy z Indianerną schodzę do parkingu zrobić wywiady z zawodnikami. Dopada mnie konsternacja. W kilka minut po zakończeniu meczu połowa składu Kumli zdążyła wyjechać ze stadionu.

Niedawno padł pomysł polskich działaczy, aby żużlowcy mogli startować maksymalnie w dwóch ligach jednocześnie. Od wielu lat zawodnicy startują na wielu frontach na raz. Ogromne obciążenie startowe powoduje fale dyskusji. Wielu zwolenników znajdują tezy, że nadmierna ilość startów jest przyczyną zmęczenia u zawodników, a w efekcie upadków, kraks i kontuzji. Że zawodnicy nie są wystarczająco dobrze przygotowani. Zarówno pod względem fizycznym i psychicznym. Żużlowcy zaś z drugiej strony bronią się, że nie można odbierać im chleba, bo sezon i w ogóle kariera jest krótka i ulotna. Czasami ligowa pogoń przypomina cyrk. Jak w przytoczonym meczu w Vetlandzie. W te pędy mechanicy wyprowadzili sprzęt z parkingu, zawodnicy pod prysznic i w drogę na prom. Na kolejne zawody. Byłem wyraźnie sfrustrowany. Żeby choć na chwilę nie zostać w parkingu po ostatnim meczu sezonu? Żeby przynajmniej trochę nie poudawać, że interesował ich los tej drużyny, że choć trochę są smutni, że się nie udało?. Wymienić kilka uwag, pożegnać się i do siego roku. Nawet tego zabrakło. Z drugiej strony - po co? Jutro będą jechać w tych samych barwach, tyle tylko, że w innym kraju. Czas do pogawędek będzie. Ale pewnie nie na temat przegranych play-offow "wczorajszego pracodawcy" i zawodu kibiców tejże drużyny, którzy jeżdżą za idolami. W Vetalndzie również ich nie brakowało. Kilkudziesięcioosobowa grupka fanów wyróżniająca się w czerwono-czarnej kolorystyce Indianerny gorąco dopingowała swoich pupilów. Dostęp do żużlowców i parkingu maszyn w Szwecji jest swobodny. Pewnie chętnie by podeszli w okolice boksu i podziękowali ulubieńcom za sezon. Nie mieli okazji. Czy taki zlepek samolubów można nazwać drużyną? Czy to w ogóle jest jeszcze sport? Zadawałem na głos pytania w kierunku polskich mechaników, których szef akurat w tym meczu pojechał w ostatnim wyścigu toteż jeszcze ich nie wywiało. – Nie dziw się. Każdy chce zarabiać. Ten sport tak wygląda. Tylko u nas w Polsce nie mogą tego pojąć – usłyszałem w odpowiedzi od młodego mechanika. Otóż nie do końca. Żużlowcy istotnie od zawsze startowali w tylu imprezach w ilu się da. Dla wielu z nich żużel był trampoliną do lepszego statusu społecznego i standardu życia. Jednym z pierwszych skromnych chłopców pochodzących z biednej rodziny, który stał się pierwszoplanową gwiazdą, gromadził tłumy na trybunach, odstawiał show na torze oraz inkasował tysiące funtów był legendarny El Diablo Frank Varey. Legenda Bellev Vue Aces lat trzydziestych. W Polsce do zmiany ustroju na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych panował romantyczny klubowy speedway.

Jednak i w angielskim sprofesjonalizowanym żużlu codzienność wyglądała zupełnie inaczej niż dziś. – Kiedyś żużlowcy z jednej drużyny stanowili jedną zgraną ekipę. Razem ze sobą przesiadywali po meczu. Spotkali się w stadionowym barze przy piwku i omawiali mecz. Częstokroć wspólnie z kibicami przeżywali to, co działo się na torze. Dzisiaj nie ma tego klimatu. Dlatego ja od kilku lat w ogóle przestałem interesować się dzisiejszym speedway’em - mówi Peter McDonald, znakomity angielski dziennikarz, autor znakomitych fachowych wydawnictw opisujących żużel sprzed kilkudziesięciu lat jak Backtrack, czy Retro Speedway. – Dzisiaj jest wyłącznie pogoń za pieniądzem - dodaje Peter. – Żużel zubożał. Jest skomercjalizowany. Gdy przypomnę sobie czasy w Cradley Heath łza kręci się w oku – mówi Big Al, czyli Alan Grahame. Sympatyczny Angol, jeden z dwójki charakterystycznych braciszków, którzy należeli do czołówki angielskich żużlowców pierwszej połowy lat osiemdziesiątych. – Byliśmy zgarną grupką kilku kumpli. Wywijaliśmy sobie nawzajem żarty. Wiedzieliśmy o sobie dużo więcej niż obecni herosi. Każdy z nas wiedział co dzieje się u drugiego w domu. Czy dzieci są chore, czy z żoną przeprowadzili się do nowego domu. Spędzaliśmy ze sobą zdecydowanie więcej czasu – dzisiaj tego nie ma - dodaje Grahame. Takich opinii podczas rozmów z wieloma ludźmi żużla słyszę wiele. I wcale nie są to odpowiedzi na naprowadzające pytania. Bohaterowie moich rozmów sami od siebie rozpoczynają podobne smutne wątki.

Fundin: jeden na milion

Żużlowa karuzela była od zawsze. Po to powstał żużel - dla pieniędzy. Dla pieniędzy powstawały, stadiony, kluby i rozgrywki. Promotorzy robili kasę. Gwiazdy żużlowych torów też: Ove Fundin, Ivan Mauger, Ole Olsen, Barry Briggs i inni. Szwed Ove Fundin był pierwszym modelowym przykładem profesjonalisty. Legenda głosi, że był pierwszym zawodnikiem, który zarobił na torze milion funtów. Oprócz licznych startów na angielskich torach w barwach gwiazd z Norwich ze wschodniego wybrzeża oraz macierzystej Filbyternie Linkoping, Fundin w latach pięćdziesiątych jeździł gdzie się dało na całym europejskim kontynencie. Na torach klasycznych, długich oraz na lodzie. Zimą pływał do Australii zarabiać kolejne pieniądze. Fundin był pierwszym żużlowcem, który jeździł w dwóch ligach, w turniejach w krajach środkowoeuropejskich oraz na długich torach. Anglosasi skupiali się dotąd wyłącznie na licznych zawodach na torach brytyjskich. Fundin poszedł krok dalej. Wkrótce wielu innych szwedzkich żużlowców poszło jego drogą, a także brytyjscy żużlowcy zaczęli regularnie startować w innych krajach: RFN. Belgia, Holandia, Włochy, Austria, Dania, Czechosłowacja. Schemat Fudina ugruntował się w latach siedemdziesiątych, gdy wyścigi na długich torach przeżywały rozkwit swojej popularności. – W tygodniu liga angielska, a na weekend prom bądź samolot i wypad na bardzo dobrze płatny turniej. Najczęściej w zachodnich Niemczech – mówi Peter Collins. W 1979 roku Collins, który był największą gwiazdą angielskiego żużla tamtych czasów zaliczył 114 imprez. Jeden z rozdziałów swojej książki poświęcił tematyce zbyt dużej ilości startów. – Promotorzy wyciskają z nas ostatnie soki. Powinno być mniej rozgrywek drużynowych. Wszelakich Pucharów i tym podobnych. Żużlowcy z czołowej półki powinni być od razu kwalifikowani do finałów przeróżnych eliminacji - twierdził Collins. Każdy chciał zarabiać. Brytyjscy promotorzy na rozgrywkach drużynowych, a tuzy na turniejach indywidualnych w obcych krajach.

Duńska szkoła jazdy

Na początku lat osiemdziesiątych do elity doszlusowały dwa kraje - Amerykanie i Duńczycy. Zwłaszcza ci drudzy zmienili żużel diametralnie. Amerykanie jako kolejna nacja Anglosasów głównie zakotwiczali na Wyspach Brytyjskich. Najlepsi, jak Bruce Penhall, Boby Schwartz, czy Dennis Sigalos szli śladami Petera Collinsa, Ivana Maugera i wyruszali w głąb kontynentu na dobrze płatne turnieje. Natomiast Duńczycy w latach osiemdziesiątych opanowali świat. Recepta była prosta: iść śladami ich mentora i nauczyciela Ole Olsena, który z kolei był uczniem… Ove Fundina. Duńczycy uprawiali żużel w oparciu o model Fundina z lat 50-tych. Ich geograficzne położenie na mapie żużla jest idealne. Wszędzie mają blisko. Mogą zarówno bez problemu przemieszać się na Wyspy Brytyjskie, do Szwecji, a także autostradami do Niemiec. Duńczycy w 1973 roku przystąpili do Unii Europejskiej. Nie było problemów z granicami. – Gdy w 1984 roku Erik Gundersen został mistrzem świata żużel zmienił się na zawsze – twierdzi Kelvin Tatum. Gunder Na każde zawody miał przygotowanych kilka lśniących maszyn. Oddzielnie na ligę brytyjską, mistrzostwa świata i turnieje indywidualne. Tego nauczył się od kolegi klubowego z Cradley Bruce’a Penhalla, który mógł zdominować żużel z Sigalosem, ale dla nich ten sport był tylko młodzieńczą przygodą i szybko go porzucili. Anglicy byli za leniwi, a Szwecja w ogromnym dołku. - Duńczycy przejęli pałeczkę. Gundersen i jego koledzy byli dla mnie wzorem do naśladowania – mówi Tatum, który w połowie lat 80-tych rozpoczynał profesjonalną karierę. – Potrafili świetnie zorganizować sobie dobrych sponsorów - dodaje Kelv. - Dla mnie takim przykładem był Bo Petersen. Jego sponsor za czasów w Swindon wydawał na niego ogromne kwoty. Reszta zawodników z wielką zazdrością spoglądała na nowiutki sprzęt Petersena. Dzięki pieniądzom od sponsorów Petersen mógł ciągle inwestować w nowe części. Jeździli i wygrywali, jak zaprogramowane roboty. Bez znieczulenia niszczyli marzenia pozostałych o sukcesie – mówi Malcom Simmons, Brytyjczyk, który słynął ze znakomitego przygotowania i dbałości o sprzęt. Duńczycy podobnie jak pionier Fundin i mentor Olsen startowali gdzie się dało. Erik Gundersen w 1985 roku był posiadaczem w jednym czasie wszystkich czterech tytułów mistrza świata. Podobnego wyczynu ani przedtem ani potem nie dokonał nikt.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×