Czasami na pewne sprawy korzystnie jest spojrzeć oczami dziecka. One widzą wszystko prościej i bez zbędnych zawirowań, jakie my sami sobie sprawiamy. Gdy mały chłopiec myśli o tym, by uprawiać sport, to chce tylko jednego. I nie jest to kasa, a fakt bycia najlepszym. Obojętne czy powie, że chce być mistrzem kraju, świata, czy zdobyć olimpijskie złoto. Po prostu dzieciak chce być najlepszy. Mało które dziecko powie, że chce uprawiać sport, bo zarabia się dobre pieniądze. Gdyby tak było, to najmłodsi sympatycy futbolu nie wieszaliby nad łóżkami plakatów z Leo Messim, Cristiano Ronaldo czy Robertem Lewandowskim. Ścianę przyozdobiliby wizerunkiem Davida Beckhama, bo przecież on jest najlepiej zarabiającym piłkarzem.
Wróćmy jednak na ziemię, a raczej na tor, bo o żużlu jest tekst. Obiektem krytyki (który to już raz?) został kontrowersyjny Duńczyk Nicki Pedersen. Zaznaczę, że rozumiem kibiców z Rzeszowa, bo mają prawo czuć się nieco oszukani. Mimo to staram się zrozumieć trzykrotnego Indywidualnego Mistrza Świata (co nie znaczy, że go lubię). Wszystko zaczęło się od złamanej ręki Pedersena, która uniemożliwiła mu start w południowych derbach, efektem czego PGE Marma Rzeszów przegrała na własnym torze prestiżowy bój z Unią Tarnów. "Power" już wtedy wiedział, że zaciśnie poślady i pojedzie w Grand Prix Czech, dlatego też nie dał zespołowi możliwości skorzystania z zastępstwa zawodnika. No i faktycznie, Duńczyk zameldował się w Pradze. Udało mu się nawet stanąć tam na podium (powinien zwyczajem Piotra Żyły postawić coś Emilowi Sajfutdinowowi, bo to dzięki jego taśmie). Jednak dzień później do jazdy zdolny już nie był. Tym samym Żurawie w Toruniu latały znacznie niżej niż miejscowe Anioły. To tak w skrócie o sytuacji, z której niektórzy wyciągają błędny i krzywdzący dla zawodnika morał.
Wróćmy jednak do domniemanego motywu, jaki kieruje żużlowcem. Rozgoryczeni sympatycy sportu żużlowego twierdzą, że liczy się dla niego tylko kasa i dlatego wybiera Gran Prix, olewając przy tym, ich zdaniem, rozgrywki ligowe. Jednak nie od dziś wiadomo, że to właśnie ENEA Ekstraliga jest dla zawodników głównym źródłem pokaźnych zarobków. Mówi się przecież nawet, że jazdą w lidze zarabiają na starty w prestiżowym cyklu, wyłaniającym czepiona globu. Dlatego też na pewno Pedersen nie startuje w IMŚ za wszelką cenę, gdyż tam więcej miałby zarobić. Po prostu on stawia wyżej cel sportowy aniżeli zarobek. Przypomnijmy sobie sytuację sprzed dwóch lat, kiedy to utalentowany Darcy Ward zrezygnował ze stałej "dzikiej karty", by móc jeździć w Unibaksie Toruń. Wtedy spotkała go fala krytyki, i słusznie, gdyż sądzono, że zamiast walki o najwyższe cele wybrał pieniądze. W przypadku Pedersena jest zgoła inaczej. Człowiek chce osiągnąć to, co w sporcie jest najcenniejsze i nieprzeliczalne na żadną walutę. Ma na swoim koncie już trzy tytuły mistrza świata. Teraz walczy o czwarty, który w klasyfikacji wszech czasów dałby mu znacznie wyższą lokatę. Przebiłby przecież samego Ole Olsena czy Jasona Crumpa, którzy również trzykrotnie sięgali po tytuł. Jak widać Nicki nie zapomniał o swoich dziecięcych latach, gdy pewnie nie myślał o wielkich pieniądzach, a o tym, by być po prostu najlepszy. Człowiek, który ryzykuje własnym zdrowiem i ewentualną niepełnosprawnością po to, by spełniać się sportowo zasługuje na to, by go tak krytykować?
Warto w tym momencie powołać się na przypadki odwrotne. Swego czasu Billy Hamill mając zapewnione miejsce w cyklu zrezygnował z niego, motywując swoją decyzję słabymi zarobkami w tych rozgrywkach. Krążyła też legenda, wedle której Władysław Gollob namawiał swojego syna Tomasza, by ten odpuścił walkę o tytuł globalnego czempiona, a skupił się na ligach, bo tam lepiej płacą. Zastanówmy się, kogo najbardziej brakuje nam w GP? Wydaje mi się, że kimś kogo tam nie ma, a być powinien jest Grigorij Łaguta. Rosjanin już trzeci sezon prezentuje formę godną światowej czołówki. Do tego jest zawodnikiem jeżdżącym bardzo widowiskowo, a takich rozgrywki światowe potrzebują, by promować tę niszową dyscyplinę. Jednak nie widać, by "Grisza" starał się o to, by się tam znaleźć. Pedersen z kolei robi wszystko, by grona elity nie opuścić.
Do żużlowców przykleiła się opinia biznesmenów, którzy doją kluby z pieniędzy,a gdy odchodzą zostawiają po sobie pustynię. Owszem, ich zarobki z roku na rok osiągają coraz wyższy, czasem absurdalny, poziom. Przykład Nickiego Pedersena pokazuje jednak, że kasa to nie wszystko. Ten zawodnik chce po prostu zdobywać kolejne laury, by za kilka lat być legendą i tytanem naszej ukochanej dyscypliny.
Aleks Jovičić