Robert Noga - Żużlowe podróże w czasie: Motogonki przy Kleparowskiej

Kolejna opowieść z cyklu "Żużlowe podróże w czasie" redaktora Roberta Nogi. Tym razem wspominamy czasy speedwaya na terenach byłego Związku Radzieckiego.

W tym artykule dowiesz się o:

- Z Rzeszowa do Lwowa jest w sumie przecież bardzo blisko, ot przysłowiowy rzut beretem. Ale w czasach kiedy startowałem to była prawdziwa wyprawa przede wszystkim ze względu na granicę polsko-sowiecką pilnowaną jak źrenicy oka - wspominał niegdyś z rozmowie ze mną nie tak znowu częste wyprawy na wschód reprezentant i mistrz Polski Florian Kapała. Byłe polskie miasto, jedna ze stolic tzw. Galicji stała się żużlowym ośrodkiem w latach 60-tych już jako miasto tak zwanej Ukraińskiej Republiki Radzieckiej. Żużel w ZSRR tak naprawdę narodził się ledwie kilka lat wcześniej, ale czołowi zawodnicy, z powodzeniem ścigający się na crossie, w wyścigach ulicznych czy też szalenie popularnej w ZSRR lodowej odmianie speedwaya, zdążyli już zdobyć uznanie w świecie. W 1962 roku czołową drużyną ZSRR były Karpaty Lwów, rok później zespół z grodu Lwa zdobył mistrzostwo ZSRR We Lwowie odbywały się w tamtych latach rozmaite turnieje, mistrzowskie i towarzyskie, aż pod koniec tamtej dekady rozstano się ze speedwayem na długie dwie dekady. W 1988 roku powstał zespół SKA Speedway, na bazie stadionu miejscowego klubu wojskowego. 1990 rok przyniósł największą jeżeli chodzi o prestiż i znacznie imprezę w dziejach speedwaya w tym mieście - finał Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów. Wygrał Anglik Chris Louis, drugi był reprezentujący miejscowy ośrodek Rene Aas, a trzeci, po barażowym biegu z Jarosławem Olszewskim, Tony Rickardsson, dopiero u progu swojej wielkiej sportowej kariery.

Ciekawostką był fakt, że rekord liczącego 382 metry toru, który pobił wówczas angielski zawodnik Dean Standing przetrwał wiele, wiele lat. Rok później po tym pamiętnym finale, który zgromadził spora grupę kibiców z Zachodu ciekawych żużla z kraju za kurtyną, ale też pewnie zmian jakie tamte burzliwe czasy przyniosły, zespół CKA został po długiej przerwie ponownie mistrzem ZSRR, a potem ZSRR się rozpadł. W 1992 roku "kamanda" ze Lwowa była mistrzem Ukrainy, a w pierwszych latach nowego wieku, jak kibice zapewne pamiętają występowała nawet w rozgrywkach polskiej II ligi, a działo się to w sezonie 2004. Bez większego powodzenia jednak, podobnie jak inne ukraińskie drużyny, które próbowały tego samego. I właśnie przy okazji meczu w ramach polskiej ligi wybrałem się kiedyś do Lwowa towarzysząc ekipie opolskiego Kolejarza z Adamem Pietraszko, Piotrkiem Rembasem i Sławomirem Dudkiem na czele. Hotel przy ulicy Kleparowskiej, przypominał skansen komunizmu. Obskurne pokoje z łazienkami, z których strach było korzystać po równowartość 10 dolarów od osoby i nieśmiertelne "etażowe" czyli tłumacząc dosłownie na język polski "piętrowe". Srogie panie w wielu mocno post balzakowskim, które "opiekowały" się gośćmi na danym piętrze. To znaczy na życzenie odpłatnie parzyły herbatę, ale przede wszystkim miały mieć na nich oko i w razie potrzeby zameldować co trzeba i komu trzeba. Pierwszą informację od etażowej bardzo praktyczną nota bene była ta, że woda w hotelu jest tylko przez kilka godzin na dobę. Takie uroki. Hotel przy Kleparowskiej miał dwie zalety wynikające jedynie z jego położenia. Po pierwsze stosunkowo niedaleko było z niego do centrum, gdzie dotąd, jak to się mówi "kamienie mówią po polsku", po drugie jego okna wychodziły na stadion przy tej samej ulicy, na którym dzielne chwaty z SKA podejmowały swoich rywali. Stadion w czasach kiedy SKA rywalizował w naszej lidze lata świetności dawno miał już za sobą. Spora niecka z trybunami wokół toru, mocno jednak podniszczonymi przez ząb czasu. I trybuna główna, drewniana, przypominająca nieco tą w Krośnie lub w Gnieźnie, z zapleczem wewnątrz. A nad wszystkim jeżeli chodzi o lwowski żużel czuwał Aleksander Latosiński, którego przecież polskim kibicom specjalnie przedstawiać nie trzeba.

To co rzucało się w oczy, a jednocześnie ujmowało gości z Polski, to olbrzymi szacunek jaki gospodarze mieli do polskiego żużla, do zawodników, trenerów i działaczy. Najlepszym dowodem na to był fakt zaproszenia na pomeczową konferencję prasową całego zespołu Kolejarza, wpuszczono na nią także zainteresowanych kibiców. Konferencja trwała dobrą godzinę bo pytano dosłownie o wszystko, a nasi zawodnicy, w końcu członkowie II ligowego zespołu traktowani byli niemal jak gwiazdy sportu. I cierpliwie odpowiadali na wszystkie pytania dotyczące zarówno żużla jak i życia prywatnego. Czas naglił, a nikomu naprawdę nie chciało się opuszczać podniszczonego, ale jakoś tak po ludzku ciepłego obiektu przy Kleparowskiej. Niestety przygoda lwowskiej drużyny z polską liga trwała bardzo krótko, bo jedynie jeden sezon. Rozegrała w sumie tylko cztery mecze u siebie (piąte wygrała walkowerem) oraz pięć na wyjeździe. Zdobyła sześć punktów, co dało jej czwarte miejsce w II lidze. Igor Marko, Wiktor Gajdym, Wołodymir Dubinin to byli najlepsi zawodnicy ówczesnego zespołu. Szkoda, że Latosińskiemu we Lwowie się nie udało, ale dobrze, że spróbował. Do długiej i pięknej historii lwowskiego sportu, którego podwaliny tworzyli przecież Polacy w legendarnych, najstarszych naszych klubach jak Czarni, Lechia czy Pogoń, doszedł kolejny epizod, którego historia, dzięki startom CKA w naszej lidze, także pisana była między innymi biało-czerwonymi kolorami.

Robert Noga

Źródło artykułu: