Jest 20 sierpnia 1994 rok. Po całonocnej podróży przez Polskę, Niemcy wreszcie Danię docieram do Vojens. Okazja szczególna - finał Indywidualnych Mistrzostw Świata. Nie byle jaki, bo ostatni w formule, która obowiązywała od początku, od mitycznego Wembley w 1936 roku. Za rok finały przeistoczą się w obwoźny cyrk Grand Prix, więc kto chce nacieszyć widok finałem jednym, jedynym, który o wszystkim rozstrzygnie, który przyciąga swoją nieprzewidywalnością, ciągnie do tego miasteczka w południowej Danii. Tysiące kibiców, najwięcej co oczywiste Duńczyków i Szwedów poubieranych w czapki imitujące dawne hełmy wikingów. Mnóstwo Polaków, akurat w naszym kraju zaczynał się prawdziwy boom na turystykę żużlową. Na szczelnie wypełnionych trybunach powiewają też flagi amerykańskie, brytyjskie, australijskie oraz niemieckie, chociaż żaden z zawodników tego kraju do finałowej rozgrywki się nie zakwalifikował. A potem był urzekający, sportowy spektakl. Pełen dramaturgii, ot chociażby pamiętny upadek naszego faworyta Tomasza Golloba z ekscytującym barażem pomiędzy Hansem Nielsenem, Cragiem Boycem i Tony Rickardssonem. Nielsen wygrał start i pewnie, jak się wydawało pędził po kolejny mistrzowski tytuł. Nic z tego, na pierwszym wirażu kolejnego okrążenia, niemal pod moimi stopami wyprzedził go Rickardsson i sięgnął po tytuł po raz pierwszy. Było to, jak się potem miało okazać, symboliczne przekazanie korony króla światowego żużla. A Szwed był tak szczęśliwy, że w parku maszyn pozwalał fanom na fotki z jego wieńcem na głowie i z dużego pucharu dzielił się z całym światem szampanem. A potem wybuchła awantura. Działacz tarnowskiego klubu za wszelką cenę chciał zabrać Rickardssona na mający się odbyć nazajutrz mecz polskiej ligi, natomiast szef szwedzkiej federacji nie chciał się na to zgodzić bo zaplanował w tym samym czasie fetę z okazji mistrzostwa jego podopiecznego. Targi i wymiana rozmaitych uprzejmości trwały długo w noc, ostatecznie Rickardsson pojechał do Szwecji. Byłem potem w Vojens jeszcze kilka razy, w gronie przyjaciół miałem okazję zobaczyć słynną złotą Jawę Ole Olsena, ale tamten pierwszy raz urzekł mnie najmocniej.
A wszystko zaczęło się kilkanaście lat wcześniej. W 1975 roku Ole Olsen, który objawił się na przełomie lat 60-70 70-tych minionego wieku i jednoosobowo wprowadził Danię do grona żużlowych potęg, zdobył na Wembley swój drugi tytuł indywidualnego mistrza świata na klasycznym torze. Zwrot "klasyczny tor" jest tutaj bardzo ważny, bowiem Olsen, wzorem innych asów tamtych lat z powodzeniem rywalizował także na torze długim, zdobywając medale mistrzostw świata. Będąc więc u szczytu sławy postanowił wybudować żużlowy ośrodek w pobliżu Haderslev, miejsca skąd pochodził. I tak na łąkach w Vojens powstał słynny potem na cały żużlowy świat stadion. Podobno na inauguracyjne zawody przybyło tutaj aż 40 tysięcy fanów żużla, a 10 tysięcy kolejnych musiało obejść się smakiem, bo po prostu nie zmieścili się na stadionie. Ale aspiracje Olsena, ciągle czynnego zawodnika, wobec swojego "dziecka" były większe niż tylko stworzenie ośrodka szkolenia i miejsca lokalnych imprez. On zapragnął aby Vojens stało się centrum światowego żużla, aby gościły tutaj wielkie nazwiska i wielkie turnieje rangi finałów mistrzostw świata. Ówczesne tendencje mu sprzyjały. Wprawdzie nadal wielkie zawody organizowano w tradycyjnych miejscach, na stadionach w dużych miastach, jak Londyn, Chorzów, Wrocław, Goeteborg, ale powoli speedway zaczął przeprowadzać się na prowincję. Okazja na wielki debiut nadarzyła się bardzo szybko, bo w 1977 roku. Motorowe władze wprowadziły właśnie do kalendarza nową imprezę Indywidualne Mistrzostwa Świata Juniorów. I na miejsce finału tychże wskazano właśnie duńskie miasteczko. Trudno sobie wyobrazić lepszy mariaż - debiut imprezy rangi mistrzostw świata z debiutem obiektu, który miał stać się niebawem jednym z najbardziej rozpoznawalnych miejsc tej dyscypliny sportu. Tamten premierowy finał także był pełen dramaturgii. Tak wspomina go jego uczestnik Andrzej Huszcza - To był wówczas inny świat niż ten, do którego byliśmy przyzwyczajeni w Polsce. Stadion zbudowany w szczerym polu, ziemne wały jako trybuny i atmosfera pikniku. Coś innego niż u nas. Turniej nie bardzo się udał. Pamiętam, że cały dzień padało. Zawody rozpoczęły się, ale po trzech seriach trzeba je było przerwać, bo jeździć się już niestety nie dało.
Światowy początek Vojens może nie był zatem zbyt spektakularny, ale potem już ruszyło. Mistrzostwa Świata Par w 1979 roku, Drużynowe Mistrzostwa Świata cztery lata później, wreszcie przyszedł czas na tą najważniejszą imprezę finał Indywidualnych Mistrzostw Świata w 1988 roku. A potem dalsze, w tym wspomniany ostatni jednodniowy finał w 1994 roku. Przez lata całe Vojens znane było także z turniejów o "Złotą Czekoladkę", a lista jego triumfatorów zawiera same nazwiska ze światowego topu. Nie zabrakło też Vojens jako miejsca pierwszych turniejów serialu Grand Prix, ale trudno aby było inaczej skoro mister Ole został jego, przyznajmy dosyć kontrowersyjnym, dyrektorem. Dziś magia Vojens nie działa już tak jak dawniej, ale wspomnienia pozostały piękne i niezatarte. Chociażby widok Rickardssona fruwającego na ramionach szwedzkich fanów, którzy sforsowali po jego zwycięskim barażu w 1994 roku bandę, i polskich oraz szwedzkich kibiców raczących się mistrzowskim szampanem z pucharu oraz czapki wikinga I pstrykających sobie dumne fotki z wieńcem za mistrzostwo świata na piersiach. Dotknąć zwycięstwa w ten sposób? Bezcenne!
Robert Noga