Kierownictwo odrodzonego po wojnie PZM podeszło do tego wydarzenia z podziwu godną starannością, zaplanowano m.in. specjalny obóz szkoleniowo-treningowy i całą serię sparingów. Miejscem zgrupowania najlepszych polskich motocyklistów preferujących żużlowe nawierzchnie miała być co naturalne Warszawa.
Mecz okrzyknięto hitem sezonu, kulminacyjnym wydarzeniem ”święta motocyklowego Polski". Okazało się jednak, że Warszawa niespodziewanie odwołała swoją gotowość zorganizowania obozu, z nie do końca jasnych przyczyn, nie rezygnując przy tym z organizacji samego meczu. Gorączkowe poszukiwania przyniosły zaskakujący rezultat. Wybór padł na Rybnik, skąd już przed II wojną światową szła fama o wciąż rosnącej popularności ”czarnego sportu”, a działacze śląskiego klubu żużlowego mieli opinię energicznych i ofiarnych.
W Rybniku szykowała się zmiana szyldu. RKM niebawem przemianowano na Budowlanych. Nowy prezes Jan Konstanty okazał się wielką osobowością na polu zawodowym i sportowym, ale stery klubu formalnie przejął dopiero po obozie naszej kadry i samym meczu Polska - CSRS, dokładnie w październiku 1948 roku.
Sama propozycja przyjazdu polskiej kadry została w Rybniku przyjęta z entuzjazmem, zaś sam zjazd najlepszych żużlowców polskich zorganizowany w dniach od 30 sierpnia do 12 września, okazał się wydarzeniem, miłym wspomnieniem na lata dla wszystkich jego uczestników i punktem odniesienia na przyszłość. Rybnik ofiarnością i gościnnością urósł w oczach ”świata”, zaczął znaczyć coś więcej na sportowej mapie Polski. Dziś można by powiedzieć znakomicie się wypromował. Podniósł ponadto wysoko poprzeczkę, gdy chodzi o organizację sportowych imprez. Potrafił na dodatek przez dalsze długie lata podtrzymywać w tym względzie piękne tradycje. Bodaj jako pierwszy szeroko o tym wydarzeniu napisał sławny red. Jerzy Szczygielski w swojej książce pod wiele mówiącym tytułem ”Rybnik żużlem stoi” (te słowa możemy śmiało przypominać i dedykować wszystkim kolejnym zmieniającym się ekipom samorządowców w Rybniku - od faktów historycznych uciec się bowiem nie da).
Dziś - widząc ujmujące gesty serdeczności wobec starych żużlowców i osób funkcyjnych odwiedzających stadion, widoczne choćby na trybunie głównej - serce rośnie. Szerokie jest grono ludzi ofiarnych i bezinteresownie zaangażowanych w działalność ŻKS ROW, zwłaszcza tych, którzy przez lata, naśladując śp. Andrzeja Skulskiego, trzymali prężny klub miniżużlowy Rybki, pomimo zaledwie symbolicznej pomocy ze strony władz samorządowych miasta. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, iż każda ekipa sterników klubu żużlowego pod względem podtrzymania tradycji gościnności miała swoje zasługi i wyraźnie tego obrazu jednak nie psuła.
Miejsce zakwaterowania dla żużlowców w 1948 roku było specyficzne, budzące zdziwienie, nawet w tamtych czasach trudnej rzeczywistości, kiedy to dużo mniej bulwersowało. Dla kilkudziesięciu osób sportowej ekipy nie było za bardzo miejsca w żadnym hotelu, bo prawdę mówiąc nawet ten największy wówczas w Rybniku, hotel Świerklaniec nieopodal Rynku, nie miał szans pomieścić aż takiej liczby gości, wyposażonych na dodatek w dość mało standardowy bagaż, wybrano więc… szpital psychiatryczny. Niewiarygodne to może być tylko dla kogoś z zewnątrz. Każdy kto choć trochę zna topografię Rybnika, łatwo zrozumie, iż nikomu ujmy to przynieść nie mogło, a wprost przeciwnie. Do dziś w Rybniku i okolicach krąży anegdota, iż najlepszą odpowiedzią na wyśmiewanie się z faktu, że: ”Wy tam macie szpital dla wariatów, he, he, he”, była prosta odpowiedź: ”No tak, mamy taki szpital, ale dzięki temu u nas wariaci są pod zamknięciem, a u was chodzą po ulicach i śmieją się z innych”.
[nextpage]
Kompleks szpitalny, zwany wówczas Śląskim Zakładem Psychiatrycznym, to architektoniczne cudo, miejsce nadzwyczaj urokliwe, utopione w zieleni małe miasteczko, leżące przy samym stadionie żużlowym, po drugiej stronie tej samej ul. Gliwickiej. Tam jak gdyby zatrzymał się czas. Rozległy teren szpitala od wschodu biegnie wzdłuż drogi wylotowej do Gliwic, od południa opada za ceglanym płotem ku gliniance, dziś już całkowicie zasypanej. Na tym południowym brzegu wybudowano dużo później ruchliwą dziś ul. Kotucza. Od zachodu szpital graniczy z cmentarzem - największym w mieście, dziś rozciągniętym na całej długości zachodniego parkanu. Po wojnie cmentarz tylko w małym fragmencie przylegał do szpitala. Cała reszta terenu za zachodnim płotem lecznicy była jeszcze długo po wojnie rodzajem poligonu, ulubionym miejscem wycieczek szkolnych, półkolonii dla dzieci i biwaków dla rybniczan. Na północ od szpitala był (i na szczęście pozostał) pagórkowaty park zwany Wiśniowcem. Przed wojną i jeszcze lata całe po wojnie zakład psychiatryczny był niczym w pełni samowystarczalny zamknięty w czworobok obronny gród. Oprócz chorych mieszkała tam znaczna część personelu. Kiedyś "zakład" miał swoją stajnię, hodowlę bydła i drobiu, masarnię, piekarnię, sad owocowy, szklarnię na warzywa, sklep, kawiarnię, pralnię, magiel, warsztaty, kuźnię, szewca, fryzjera, a nawet pięknie wpisany w krajobraz kościółek, wyznaczonego księdza, no i… grabarza. To był prawdziwy kombinat, mający dodatkowo swoje filie, m.in. na Rybnickiej Kuźni, gdzie chorych leczyło się skutecznie fizyczną pracą. Szefem tej niezwykłej placówki był wtedy pan dyrektor Hipolit Latyński, o kwestię wyżywienia dbał ze znakomitym skutkiem p. Augustyn Student (serwowane posiłki wyliczał precyzyjnie na 4.200 cal, ni mniej ni więcej). O tych szczegółach nie omieszkał nam życzliwie przypomnieć red. Jerzy Szczygielski.
Była więc dobra kuchnia, przygotowywano świetne posiłki i pieczono pyszne śląskie kołocze, a gościnność urosła do rangi legendy. Na owe dwa tygodnie ogłoszono pełną mobilizację również w mieście, które aktywnie wspierało pasje rybniczan. Że dotyczą one motocykli i sportu żużlowego, to dla wszystkich było oczywiste. Nikt nawet o tym nie próbował dyskutować, ponieważ przez pokolenia (do dziś) poruszają się drogą, której zablokować się nie da - w genach.
Wyczuwało się czujne oko burmistrza Władysława Webera. Starostą rybnickim był wtedy Jan Wyglenda, pomnikowa postać o nazwisku żużlowo nieobojętnym. Znany nam Andrzej Wyglenda, czterokrotny mistrz świata z polską reprezentacją, jest potomkiem bliskiego pokrewieństwa starosty Jana. Postawiono na nogi wszystkie ważne figury w mieście, szefów handlu, gastronomii, straży (także tej Ochotniczej), milicji i służb wszelakich. Uczestnikom obozu nie miało prawa niczego zabraknąć i niczego nie brakło. Nawet, jak przypomina autor ”Rybnik żużlem stoi”, pioniersko zadbano o tzw. ogólnorozwojówkę. Były treningi lekkoatletyczne, gimnastyczne, a nawet bokserskie (Rybnik był tradycyjnie silnym ośrodkiem tego sportu walki). Sprzętem zajął się świetny mechanik, wyznaczony przez PZM Edward Filipowski. Sportowcy odwzajemnili tę troskę ambicją i niebywałym zaangażowaniem podczas zajęć. W podkreślanej przez wszystkich atmosferze serdeczności i ciepła w "domu", na arenie sportowej trenowali do upadłego, tocząc porywające pojedynki sparingowe pomiędzy sobą, a trybuny rybnickiego stadionu wypełniały się jak na ważny mecz. Na starym torze - bez band okalających tor - zajęcia prowadził doświadczony, znany w Europie czeski motocyklista, a jednocześnie trener Frantisek Seberka - aktualny wówczas reprezentant Czechosłowacji. To wtedy po raz pierwszy, staraniem władz PZM, pojawiły się w Polsce lśniące fabryczną nowością maszyny stricte żużlowe marki JAP, sprowadzone bezpośrednio z wytwórni w Tottenham. Maszyn było w sumie osiem, a zawodników na zgrupowaniu dużo więcej, więc wszyscy wymieniali się sprzętem, a byli i tacy, co w ogóle woleli nie wsiadać na te nieznane im ”stalowe rumaki” z Anglii.
Pewnie wśród tych ostrożnych mogli się znaleźć dwaj znani rybniccy uczestnicy obozu - Eryk Pierchała i Paweł Dziura. Obaj byli już po ”trzydziestce”, niczego nikomu nie musieli udowadniać. Pan Eryk powoli kończył swoją przygodę na motocyklu, szykował się na "taryfę", tak jak zrobił wcześniej jego kolega Ludwik Fajkis. Rok wcześniej Pierchała został mistrzem Polski na żużlu w klasie motocykli o pojemności 350 cc. Paweł Dziura był od niego starszy, miał już 36 lat, ale jeszcze przez jedną dekadę brał udział w zawodach żużlowych, na koniec bardzo burzliwie w CKS Czeladź. Dziura położył spore zasługi w szkoleniu rybnickiej młodzieży - Józef Jarmuła swego czasu wspominał, że pierwszym człowiekiem, który go natchnął na ”czarny sport” był właśnie, odwiedzający często raciborską przystań Jarmuły, pełen energii Paweł Dziura.
Bardziej otwarty na nowinki techniczne był trzeci rybniczanin na zgrupowaniu, Ludwik Draga, kończący właśnie swój związek z upadającą notabene Pogonią Katowice. Znalazło to wyraz w nominowaniu go na mecz Polska - Czechosłowacja i uczestnictwo w wielu kolejnych meczach polskiej kadry przez dwa lata 1948-1949. Oprócz tego w zgrupowaniu udział wzięli: Eugeniusz Zenderowski, Mieczysław Chlebicz, Jan Filipczak i Ryszard Morawski z Warszawy, Jak Krakowiak i Tadeusz Kołeczek z Łodzi, Zdzisław Najdrowski i Tadeusz Zwoliński z Grudziądza, Marian Nowacki i Jan Siekalski z Rawicza, Stefan Maciejewski z Ostrowa, Bolesław Bonin z Bydgoszczy, Józef Polak z Szopienic, Jerzy Jankowski z Bytomia, Edward Wrocławski (Rudolf Breslauer) z Katowic i wreszcie ten, który już wtedy wzbudzał dreszcz emocji, młodziutki Alfred Smoczyk.
Na zakończenie obozu, 12 września rozegrano zawody kontrolne, niestety już bez asów Smoczyka, Jerzego Jankowskiego i Józefa Polaka. Zwyciężył Ludwik Draga, bijąc dotychczasowy rekord toru należący do Jana Sanecznika. Wynik 95 sek. przy 405 m długości toru pobity został następnie przez Pawła Dziurę w roku następnym 1949. Przypomnijmy, że mecz z Czechosłowacją, nr 1 w historii, Polska wygrała 75:73, a jedynym niepokonanym był huraganowy "Fred" z Unii Leszno.
Stefan Smołka