Stefan Smołka: Najwyższe loty żużlowych orłów

Za nami Święto Niepodległości. Warto przypominać komu personalnie zawdzięczamy sukcesy najwyższej próby narodowej polskiej reprezentacji i indywidualnie poszczególnych żużlowców w historii.

W tym artykule dowiesz się o:

Nazwiska same wślizgują się pomiędzy palce dłoni a klawiaturę. Rudolf Breslauer vel Edward Wrocławski przed - i powojenny heros, postrach niemieckich, austriackich i czeskich zawodników; Alfred Smoczyk, pierwszy po II wojnie prawdziwy gladiator z orłem na piersi, gromiący mocnych wówczas Holendrów jak dzieci. Niestety, żaden z tej dwójki nie zawojował żużlowego świata, choć obaj mieli w sobie potencjał ogromny (zwłaszcza "Fred", co świat dostrzegał i o czym mówił). Jednemu wojenna hekatomba przerywająca wyczyn w sile sportowego wieku stanęła na drodze, drugiemu tragiczna śmierć na podleszczyńskiej szosie.

Florian Kapała i Stanisław Tkocz (mniej szczęścia miał Joachim Maj z tego pokolenia, również medalista MŚ, najrówniej punktujący dwucyfrowo zawodnik w ekstraklasie, ale bez złota dla siebie) - obaj nie jeden raz mistrzowie Polski indywidualnie i drużynowo, przede wszystkim opromienieni blaskiem pierwszego złota DMŚ z reprezentacją Polski, stanęli razem obok Mariana Kaisera, Henryka Żyty i Mieczysława Połukarda na najwyższym podium. Dodajmy, iż zarówno Florek Kapała, jak i Stasiu Tkocz meldowali się w swoim czasie w pierwszej "10" IMŚ, a najstarszy z rybnickich braci Tkoczów jako jedyny z owej piątki pierwszych mistrzów świata dla Polski wysłuchał "Mazurka Dąbrowskiego" z kadrą narodową raz jeszcze, w 1969 roku (Staszek ponadto wychował dwóch braci żużlowców, Jana i Andrzeja, z których "Andzik" także był medalistą DMŚ).

Z drużynowych asów polskiej reprezentacji, którzy zbiorowym wysiłkiem dawali jej chwałę zwycięstw i olśniewający blask złota wymienić wypada przede wszystkim Andrzeja Wyglendę, czterokrotnego mistrza świata (trzy razy DMŚ, raz MŚP), który notabene każdorazowo owej kadrze liderował, prowadził ją wprost do zwycięstw; miał ponadto również cztery tytuły IMP, Złoty Kask, mistrzostwo Europy i inne cenne trofea. Doskonale w kadrze Polski spisywał się Andrzej Pogorzelski, również trzykrotny DMŚ, ale z mniejszymi sukcesami krajowymi. Tu imiennik Wyglendy i jego przyjaciel miał pecha, bo trafił na okres rybnickiej hegemonii absolutnej. Gorzowianin z Gniezna nigdy nie był IMP, choć parę razy był blisko, o przysłowiowy błysk szprychy. Podobnie Zbigniew Podlecki, raz DMŚ, bijący uznane światowe sławy, a w kraju ciągle w czołówce, lecz nigdy na najwyższym stopniu podium. Dotyczy to również owej tajemniczej czarnej perły Mariana Rose, który do złotego medalu DMŚ 1966 dołożył niemal komplet 11 punktów, co ciekawe będąc wówczas zawodnikiem drugoligowej drużyny - Stali Toruń. Tutaj spośród pierwszych Polaków zdobywających złote światowe laury drużynowe trzeba dodatkowo wymienić Edwarda Jancarza i Henryka Glücklicha (złoto DMŚ 1969) oraz rezerwowych, nie zdobywających punktów, ale obecnych i wspomagających kolegów podczas zwycięskich bojów - Pawła Waloszka i Edmunda Migosia, przez co polskie złoto stało się również ich udziałem.

Przed oczyma stają medaliści najbardziej prestiżowych - indywidualnych mistrzostw świata, z tym pierwszym legendarnym śmiałkiem Antonim Woryną, mało znanym jeszcze wtedy w 1966 roku "kopciuszkiem" z niewielkiego Rybnika (wówczas ok. 50 tys. mieszkańców), pierwszym z Polaków, który elicie światowego speedway’a postawił twarde warunki, po czym stojąc na podium, o czym dotąd nikt z Polaków nie marzył, ze łzami w oczach śledził biało-czerwoną, powoli wciąganą na maszt przepięknego stadionu w Goeteborgu. Śladem Antoniego Woryny - na tym samym szwedzkim torze - poszedł Edward Jancarz, również "brązowy", po dramatycznym barażu z Rosjaninem. Pierwszym srebrnym Polakiem w finale IMŚ był niestrudzony Paweł Waloszek, ustępujący tylko fenomenowi Ivana Maugera. Tuż za nimi był raz jeszcze na trzecim stopniu światowego podium Antoni Woryna - niemal wprost ze szpitala. Pytanie: do czego doszedłby Antek, gdyby nie częste upadki i ciężkie kontuzje?

Wszystko jednak przebiła światowa sensacja w osobie Jerzego Szczakiela, który tegoż samego wielkiego Maugera sponiewierał w barażu o wszystko na Stadionie Śląskim w 1973 roku, wprowadzając sto tysięcy osłupiałych z niedowierzania widzów (światowy rekord frekwencji na zawodach żużlowych w historii) w stan z niczym nieporównywalnej euforii. Na tym samym pamiętnym finale wypłynął na dobre błyskotliwy talent "brązowego" wówczas Zenona Plecha (przy okazji pięciokrotnego IMP), który pozwolił sobie jeszcze sześć lat później sięgnąć po srebrny krążek IMŚ, zresztą na tym samym torze w Chorzowie. Jurek Szczakiel był talentem bez "pleców", ulokowanym w średnim klubie (opolski Kolejarz), a potrafiący jednak z tego poziomu depresji dwa razy wejść na szczyt szczytów (pierwszym był oszałamiający triumf polskiej pary Szczakiel - Wyglenda w 1971 r.).

Plech z Jancarzem przez wiele lat, jako niekwestionowani liderzy reprezentacji - po złotym pokoleniu lat 60. - ramię w ramię bili się dla Polski o światowe szczyty, ale niestety złota drużynowego, czy też w konkurencji par, ani indywidualnie nie udało im się już nigdy skopiować. Nadchodził czas ciężkiego kryzysu.

Począwszy od stanu wojennego, dokładnie od roku 1982, nastały lata wielkiej posuchy, gdy chodzi o polskie drużynowe złote laury (tak samo zresztą jak indywidualne). Nie było właściwie żadnych zdobyczy na europejskich czy światowych żużlowych arenach. Polska odizolowana fizycznie, technicznie i mentalnie - upadała coraz niżej. Żużel polski w kraju wciąż popularny, w świecie nie istniał, staczał się, nie miał żadnych sukcesów międzynarodowych. Oprócz nas wszystkich - polskich miłośników speedway’a - tracili na tym tak świetnie wyszkoleni zawodnicy jak Roman Jankowski, Andrzej Huszcza, Jerzy Rembas, Bolesław Proch, Piotr Pyszny, Wojciech Żabiałowicz, Wojciech Załuski, Zenon Kasprzak, Piotr Świst, Ryszard Dołomisiewicz, bracia Antoni i Eugeniusz Skupień, Jan Krzystyniak, Mirosław Korbel, Dariusz Śledź, Adam Pawliczek, Henryk Bem i jeszcze wielu innych.

Czas owej polskiej żużlowej niemocy przełamany został dopiero z chwilą wejścia kosmicznego talentu Tomasza Golloba, który niczym lokomotywa pociągnął cały ten wózek dumnie wystawiony na świat z napisem "Polish Gold Speedway". I tak to trwa. Sam bohater powoli schodzi z torów.

Za sprawą Golloba przede wszystkim zaczęły się sypać nowe laury drużynowe Polaków, ale nie sposób pominąć nazwisk kolegów Tomka, współautorów złotych dzieł: Sławomira Drabika (także dwukrotnego mistrza Polski),Jarosława Hampela (powoli również multimedalisty IMŚ), Piotra Protasiewicza, Grzegorza Walaska, Krzysztofa Kasprzaka, Rune Holty, Damiana Balińskiego, Adriana Miedzińskiego, Janusza Kołodzieja (3xIMP), Patryka Dudka i Macieja Janowskiego. Ci ostatni biorą stery.

Skupiając się dziś na zwycięzcach spod biało-czerwonej flagi, nie zapominamy jednak o tych, którzy mieli mniej szczęścia, na podium MŚ seniorów owszem stawali, zdobywali dla barw Polski medale, ale gorszego kruszcu. Byli to po kolei (z pominięciem wymienionych medalistów IMŚ i złotych drużynowo): Joachim Maj (1962), Jerzy Trzeszkowski (1967), Edmund Migoś (1968 i 1970), Jan Mucha (1970), Zdzisław Dobrucki (1972), Zbigniew Marcinkowski (1973), Andrzej Jurczyński i Andrzej Tkocz (1974), Piotr Bruzda (1975), Marek Cieślak i Jerzy Rembas (1976, 1977 i 1978), Bolesław Proch (1976), Bogusław Nowak i Ryszard Fabiszewski (1977), Andrzej Huszcza (1978 i 1980), Roman Jankowski (1980), Jacek Gollob i Dariusz Śledź (1994), Jacek Krzyżaniak (1997 i 2001), Sebastian Ułamek i Krzysztof Cegielski (2001), Wiesław Jaguś (2008).

Pewnie nie koniec na tym w kwestii polskich żużlowych triumfów w świecie. Martwi tylko, że ten zawsze przecież wąski i hermetyczny tzw. żużlowy świat kurczy się jeszcze bardziej. To już nie ta sama para kaloszy, co jeszcze lat temu dwadzieścia, trzydzieści, czy tym bardziej pięćdziesiąt. Gdy chodzi o speedway niepomiernie zubożała nam konkurencja. Na tym swoistym placu boju pomiędzy nadmuchanymi bandami zostały już praktycznie tylko Dania, incydentalna, choć wciąż mocna Australia, gasnące niestety Anglia i Szwecja, oraz odradzające się zwolna Czechy i Rosja. Do tego grupka państw organizująca od wielkiego dzwonu zawody żużlowe, bardziej jako widowiskowe show dla wybranych, niż na serio braną dyscyplinę sportu motorowego. Słowem: czarna dziura przed nami.

Nie wiem czy tak szerokie otwarcie polskich granic, stadionów i klubów na słabnący żużlowy świat, poza wszystkim co dobre, nie przynosi i szkody. Być może podcina skrzydła ewentualnym ambitnym działaczom w innych krajach, bo wszystko co się rusza bierze azymut na Polskę.

Żużlowe Eldorado nad Wisłą i pustka wokół?... Chyba nie takie śniły się nam wizje, gdy ponad 20 lat temu ściągano mistrza świata Hansa Nielsena do Lublina, niczym istotę z innej planety.

Stefan Smołka
[b]Jesteś kibicem "czarnego sportu"? Mamy dla Ciebie fanpage na Facebooku. Zapraszamy!

[/b]

Źródło artykułu: