Stefan Smołka: Leksykon IV - czas narodzin polskiej potęgi

Staraniem zasłużonego dla dokumentowania historii sportu żużlowego wydawnictwa Danuta ukazał się właśnie kolejny - czwarty już tom "Żużlowego leksykonu ligowego", obejmującego lata 1963-1966.

Stefan Smołka
Stefan Smołka

Do rąk fanów i czytelników trafia perfekcyjnie dopracowana pozycja wydawnicza, będąca praktycznie dwustustronicowym albumem pełnym zdjęć, dużych, czytelnych, dobrej jakości, a także jak zwykle całą masą małych portretów żużlowców z nazwiskami zaczynającymi się od litery "O" (kontynuacja) - począwszy od Osiecki Antoni, poprzez "P" jak Plech, "R" jak Romanek, do litery "S" - Sznajder Rafał.

Opisane czterolecie było niezwykle bogate w wydarzenia na żużlowych arenach. To wtedy polski żużel dynamicznie wybijał się na potęgę w skali światowej. Po dość niespodziewanym, pełnym osobliwej dramaturgii finale DMŚ we Wrocławiu, w 1961 roku, kiedy to biało-czerwoni zgarnęli złoto po raz pierwszy, nastąpiła krótka posucha. Zmęczeni weterani powoli usuwali się w cień, ale z ogromną siłą wzbierała fala młodości o niespotykanym potencjale i możliwościach. Znalazło to ujście w dwóch złotych finałach DMŚ w Kempten 1965 i we Wrocławiu 1966, a także pierwszym w historii medalu IMŚ dla Polaka autorstwa Antoniego Woryny w 1966 roku na Ullevi w Goeteborgu. Nazwiska dziś już nieżyjących, owego medalisty - pioniera Woryny, Zbigniewa Podleckiego i Mariana Rosego pobudzają wyobraźnię kolejnych pokoleń, przez co samoistnie przeszły do wymiaru legendy. Rose i Podlecki doczekali się "swoich" stadionów, nazwanych ich imionami, w Toruniu i w Gdańsku. Niestety, tylko tego najbardziej utytułowanego i znanego w świecie spośród nieżyjących, Antoniego Woryny, władze "żużlowego" miasta Rybnika uparcie nie chcą upamiętnić, pomimo tysięcy podpisów "za". A wspominamy o tym, bo w zeszłą sobotę, 14 grudnia, minęła właśnie kolejna rocznica nagłej śmierci wielkiego "Antka", która z pewnością była odwleczonym skutkiem licznych i ciężkich upadków tego najbardziej w wymiarze indywidualnym wybitnego z rybnickich sportowców w dziejach. Swoje legendy na szczęście wciąż piszą żyjący nam na chwałę Andrzejowie - Wyglenda i Pogorzelski, wielokrotni mistrzowie świata z zespołem narodowym, którzy w owej dekadzie lat 60 liderowali polskiej reprezentacji. Dzieło dekady zwieńczyli w 1969 roku, kiedy to sięgnęli znów razem po trzecie złoto DMŚ. Obaj zachowują dobrą formę. Niech to trwa. Sto lat, Mistrzowie! Trudno nie mieć szacunku do imienia Andrzej.

Kuźnią owych talentów spełnionych były oczywiście polskie żużlowe ligi, w ramach których ekscytujące potyczki gromadziły dziesiątki tysięcy widzów na przepełnionych trybunach stadionów. Co ciekawe ligi polskie - jak wszystko inne - odcięte były od świata "żelazną kurtyną" zimnej wojny, przedzielającą kraje wolnego Zachodu, od tzw. demoludów siermiężnego niczym tępy cep Wschodu, do którego nie pytając włączono i Polskę. O przebiegu drużynowych rozgrywek krajowych w tamtych realiach środkowego PRL-u mówią kolejne stronice książki - ligowego leksykonu, przepełnione treścią i znakomitymi zdjęciami archiwalnymi, często w tle oddającymi klimat tamtej epoki.

Gdy spojrzeć na kształt lig żużlowych roku 1963, to ze zdziwieniem stwierdzimy, iż minęło pół wieku, a ogólny obraz tabel aż tak bardzo się nie zmienił. Dominująca dziś czwórka klubów z Zielonej Góry, Torunia, Tarnowa i Częstochowy była co prawda piętro niżej, w drugiej lidze, ale za to w samej czołówce, a Unia Tarnów w ogóle tę II ligę wygrała (awansu jednak nie uzyskała, bo wymyślono dziwaczny punkt regulaminu o dwuletnim rozliczaniu awansów i spadków).

W ekstraklasie były Rzeszów, Wrocław, Leszno, Gdańsk, Gorzów i Bydgoszcz. Co znamienne te kluby nawet te same co dziś nosiły imiona - Stali, Sparty, Unii, Wybrzeża, drugiej (gorzowskiej) Stali i Polonii. Czyż to nie piękne? Tylko dwóch ośrodków żużlowych boleśnie dziś brak w czołowej dziesiątce najlepszych. To Rybnik, który jednakże powoli się odradza i Świętochłowice, gdzie cisza trwa i z rozpaczy już wyć się zdaje długie jedenaście lat.
Andrzej Wyglenda i Antoni Woryna z Tadeuszem Trawińskim i Ludwikiem Dragą Andrzej Wyglenda i Antoni Woryna z Tadeuszem Trawińskim i Ludwikiem Dragą
Był to okres dominacji górniczego klubu z Rybnika, który nie schodził z ligowego tronu od roku 1962 do 1968, co jednak nie znaczy, że wszystko tej rozpędzonej lokomotywie usuwało się z drogi na sam widok jej nieludzkiej mocy. Napór rywali był silny, choć w poszczególnych sezonach bywało z tym różnie. O tym mówią nawet suche statystyki wyników i tabel, ale również relacje prasowe oraz żywi świadkowie, do których mam wielkie szczęście osobiście się zaliczać już od początku lat 60. Wysokie zwycięstwa oczywiście się zdarzały, ale w każdym wyścigu była walka przez cztery okrążenia, a jak już zabrakło rywali, bo zostali w tyle, to ramię w ramię walczyli o prestiż dwaj swoi - rybniczanie. Widownia nieraz oglądała to na stojąco, a następnym razem znów stadion był "fol".
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×