Do rąk fanów i czytelników trafia perfekcyjnie dopracowana pozycja wydawnicza, będąca praktycznie dwustustronicowym albumem pełnym zdjęć, dużych, czytelnych, dobrej jakości, a także jak zwykle całą masą małych portretów żużlowców z nazwiskami zaczynającymi się od litery "O" (kontynuacja) - począwszy od Osiecki Antoni, poprzez "P" jak Plech, "R" jak Romanek, do litery "S" - Sznajder Rafał.
Opisane czterolecie było niezwykle bogate w wydarzenia na żużlowych arenach. To wtedy polski żużel dynamicznie wybijał się na potęgę w skali światowej. Po dość niespodziewanym, pełnym osobliwej dramaturgii finale DMŚ we Wrocławiu, w 1961 roku, kiedy to biało-czerwoni zgarnęli złoto po raz pierwszy, nastąpiła krótka posucha. Zmęczeni weterani powoli usuwali się w cień, ale z ogromną siłą wzbierała fala młodości o niespotykanym potencjale i możliwościach. Znalazło to ujście w dwóch złotych finałach DMŚ w Kempten 1965 i we Wrocławiu 1966, a także pierwszym w historii medalu IMŚ dla Polaka autorstwa Antoniego Woryny w 1966 roku na Ullevi w Goeteborgu. Nazwiska dziś już nieżyjących, owego medalisty - pioniera Woryny, Zbigniewa Podleckiego i Mariana Rosego pobudzają wyobraźnię kolejnych pokoleń, przez co samoistnie przeszły do wymiaru legendy. Rose i Podlecki doczekali się "swoich" stadionów, nazwanych ich imionami, w Toruniu i w Gdańsku. Niestety, tylko tego najbardziej utytułowanego i znanego w świecie spośród nieżyjących, Antoniego Woryny, władze "żużlowego" miasta Rybnika uparcie nie chcą upamiętnić, pomimo tysięcy podpisów "za". A wspominamy o tym, bo w zeszłą sobotę, 14 grudnia, minęła właśnie kolejna rocznica nagłej śmierci wielkiego "Antka", która z pewnością była odwleczonym skutkiem licznych i ciężkich upadków tego najbardziej w wymiarze indywidualnym wybitnego z rybnickich sportowców w dziejach. Swoje legendy na szczęście wciąż piszą żyjący nam na chwałę Andrzejowie - Wyglenda i Pogorzelski, wielokrotni mistrzowie świata z zespołem narodowym, którzy w owej dekadzie lat 60 liderowali polskiej reprezentacji. Dzieło dekady zwieńczyli w 1969 roku, kiedy to sięgnęli znów razem po trzecie złoto DMŚ. Obaj zachowują dobrą formę. Niech to trwa. Sto lat, Mistrzowie! Trudno nie mieć szacunku do imienia Andrzej.
Kuźnią owych talentów spełnionych były oczywiście polskie żużlowe ligi, w ramach których ekscytujące potyczki gromadziły dziesiątki tysięcy widzów na przepełnionych trybunach stadionów. Co ciekawe ligi polskie - jak wszystko inne - odcięte były od świata "żelazną kurtyną" zimnej wojny, przedzielającą kraje wolnego Zachodu, od tzw. demoludów siermiężnego niczym tępy cep Wschodu, do którego nie pytając włączono i Polskę. O przebiegu drużynowych rozgrywek krajowych w tamtych realiach środkowego PRL-u mówią kolejne stronice książki - ligowego leksykonu, przepełnione treścią i znakomitymi zdjęciami archiwalnymi, często w tle oddającymi klimat tamtej epoki.
Gdy spojrzeć na kształt lig żużlowych roku 1963, to ze zdziwieniem stwierdzimy, iż minęło pół wieku, a ogólny obraz tabel aż tak bardzo się nie zmienił. Dominująca dziś czwórka klubów z Zielonej Góry, Torunia, Tarnowa i Częstochowy była co prawda piętro niżej, w drugiej lidze, ale za to w samej czołówce, a Unia Tarnów w ogóle tę II ligę wygrała (awansu jednak nie uzyskała, bo wymyślono dziwaczny punkt regulaminu o dwuletnim rozliczaniu awansów i spadków).
W ekstraklasie były Rzeszów, Wrocław, Leszno, Gdańsk, Gorzów i Bydgoszcz. Co znamienne te kluby nawet te same co dziś nosiły imiona - Stali, Sparty, Unii, Wybrzeża, drugiej (gorzowskiej) Stali i Polonii. Czyż to nie piękne? Tylko dwóch ośrodków żużlowych boleśnie dziś brak w czołowej dziesiątce najlepszych. To Rybnik, który jednakże powoli się odradza i Świętochłowice, gdzie cisza trwa i z rozpaczy już wyć się zdaje długie jedenaście lat.
Był to okres dominacji górniczego klubu z Rybnika, który nie schodził z ligowego tronu od roku 1962 do 1968, co jednak nie znaczy, że wszystko tej rozpędzonej lokomotywie usuwało się z drogi na sam widok jej nieludzkiej mocy. Napór rywali był silny, choć w poszczególnych sezonach bywało z tym różnie. O tym mówią nawet suche statystyki wyników i tabel, ale również relacje prasowe oraz żywi świadkowie, do których mam wielkie szczęście osobiście się zaliczać już od początku lat 60. Wysokie zwycięstwa oczywiście się zdarzały, ale w każdym wyścigu była walka przez cztery okrążenia, a jak już zabrakło rywali, bo zostali w tyle, to ramię w ramię walczyli o prestiż dwaj swoi - rybniczanie. Widownia nieraz oglądała to na stojąco, a następnym razem znów stadion był "fol".[nextpage]Trochę mnie dziwią i śmieszą zarazem opinie niektórych starszych żużlowców z tamtych lat, powtarzane przez dziennikarzy, że owszem Rybnik był dobry, ale to wyłącznie sprawa sprzętu kupowanego przez kopalnie, a nie klasy zawodników Górnika czy ROW-u. Otóż nie. Znakomite wyniki chłopaków z Rybnika wzięły się przede wszystkim z doskonałej, perfekcyjnej organizacji klubu, wielkiej acz apodyktycznej osobowości samego prezesa Trawińskiego i ludzi którymi ów boss sprawnie zarządzał. W Rybniku już w połowie lat 50. powstała pierwsza z prawdziwego zdarzenia szkółka żużlowa, z parą trenerów, trójką świetnych mechaników (Albin Liszka, Zygmunt Krzyżak i Konrad Kuśka), zapleczem technicznym motocykli, najczęściej starych rzęchów, które złote ręce majstrów doprowadzały do stanu sprawności. Trenerami byli zawsze najstarsi zawodnicy, a o składzie decydował kierownik drużyny (najczęściej Jerzy Kubik) z jej nieformalnym wtedy kapitanem, liderem, którym przez lata całe był Joachim Maj. Do dziś barwnie o tym opowiadają tenże Chimek Maj, Stanisław i Andrzej Tkoczowie, Jerzy Gryt, Antoni Fojcik, czy choćby Alojzy Norek i Waldemar Motyka, pozostający potem w klubie przez lata jako osoby wspomagające działalność na różnych niwach. Pieniędzy nie marnowano na cwaną strategię, kogo by tu kupić, by siebie wzmocnić, a osłabić tym samym rywala, ale na wychowywanie własnych coraz lepszych żużlowców, złączonych ze środowiskiem więzami krwi.
Braki części zamiennych i samych nowych motocykli były bolączką wszędzie, nie inaczej w Rybniku. Pisała o tym prasa. Głośna afera z indywidualnym mistrzem Polski AD 1958 Staszkiem Tkoczem, skuszonym (skutecznie!) przez Stal Rzeszów przed sezonem 1960, obala mit o kokosach ze Śląska. Transfer został zablokowany, a żużlowiec ukarany roczną dyskwalifikacją. Oczywiście, po pierwszych sukcesach, wyjazdach klubowych do Anglii i na kontynent człowiek światowy, znający języki, Tadeusz Trawiński (w kadrze narodowej podobną rolę pełnił jej opiekun, selekcjoner i trener, równie obrotny i kontaktowy Józef Olejniczak z Leszna) był w stanie załatwić to i owo w Anglii, wtedy to owszem bywało, że na wniosek prezesa całego klubu Jerzego Kucharczyka pomógł węglowy resort, ale incydentalnie i na krótką metę. Kopalnie łożyły na żużel (tak jak i huty, przemysł stalowy, pion gwardyjski, wojskowy itp.), ale nie bezwarunkowo i coraz skąpiej, bo przypomnę, że już w latach 60. wypłynął futbolowy ROW, jako armia zaciężna na krótko w czołówce krajowej (finał Pucharu Polski). Cóż, "kopacze" zawsze większe mieli wymagania niż żużlowcy, bo futbol to sport o wiele tańszy, ale zdecydowanie bardziej medialny i popularny. A któż z notabli nie chce się ogrzać w jaskrawym świetle kamer, by wyeksponować siebie dla celów wiadomych. Żużel wymaga więcej cywilnej odwagi, bo sport po wielokroć droższy, sukcesy niegwarantowane, a wylansować się trudniej.
Andrzej Wyglenda wspomina, że żużlowcy na kopalni pracowali normalnie, a na zwolnienia i oddelegowanie w sezonie liczyć mogli dopiero ci, co wywalczyli orła na piersi. W Rybniku były ponadto dobrze prosperujące sekcje koszykówki, tenisa stołowego, lekkiej atletyki, judo, szermierki, a nawet żeglarstwa i narciarstwa (sławetny ROW Koniaków, z choćby dla przykładu dzisiejszym sternikiem Polskiego Związku Narciarskiego Apoloniuszem Tajnerem w składzie) oraz… szachów. Zatem jako jeden z silniejszych w Polsce klubów wielosekcyjnych KS ROW rozwijał z sukcesami wiele dyscyplin w kategorii seniorów, juniorów, młodzików - pań i panów. To siłą rzeczy ograniczało wpływy wiodącej sekcji speedway’a. Wiele zależało od złej czy dobrej woli zwłaszcza futbolowego lobby (zdumiewające analogie do realiów dnia dzisiejszego nasuwają się same, choć minęło długie pół wieku). Stąd też w latach 70. następowało powolne staczanie się w dół żużlowej firmy o europejskiej renomie - Górnika Rybnik i jego jeszcze sławniejszego dziedzica - ROW-u.
Na początku lat sześćdziesiątych Rybnik wygrywał, co strona po stronie pokazuje najnowsze dzieło Dobruszka, wcale nie jakąś nadzwyczajną kasą, choć bez niej też się nie da, ale perfekcją, żarliwą pasją i wyssanym z mlekiem matek talentem ludzi stąd. Dopiero za tym szły większe pieniądze. Ale czy w żużlu bywało kiedyś odwrotnie? Casus zrezygnowanych Stokłosów, Rolnickich, Morawskich, Niemyjskich, Majcherów i innych wiele mówi i daje do myślenia.
Dla autora kolejnego tomu leksykonu, mojego niezawodnego przyjaciela Wiesława Dobruszka, mam tylko jedno an(g)ielskie słowo. Congratulations!
Stefan Smołka
PS Książkę można zamówić na www.ksiazkizuzlowe.pl a jest również m.in. w Orbicie (zainteresowań) rybnickiej księgarni przy Rynku.
Jesteś kibicem "czarnego sportu"? Mamy dla Ciebie fanpage na Facebooku. Zapraszamy!
Przez moment pomyślałem, że coś jest nie tak, gdyż jest to "czwarty już tom "Żużlowego leksykonu ligowego", obejmującego lata 1963-196 Czytaj całość