Pościgi to moja specjalność - ekskluzywna rozmowa ze Sławomirem Drabikiem, cz. 2

- To była świetna przygoda. Na nic innego bym jej nie zamienił - mówi Sławomir Drabik na temat swoich startów, w drugiej części naszej rozmowy, w której odbywamy podróż po jego barwnej karierze.

Mateusz Makuch
Mateusz Makuch

Fiat 128 jak pierwszy numerek - ekskluzywna rozmowa ze Sławomirem Drabikiem, cz. 1
Mateusz Makuch: Tak patrzę na ciebie i ciekawi mnie twoja reakcja, bo muszę cię spytać o rok 1995 i sytuację, gdy utraciłeś prawo jazdy. Ówczesne przepisy oznaczały, że sezon masz praktycznie z głowy.

Sławomir Drabik: (śmiech) Fajna przygoda. Pościgi, to moja specjalność (śmiech). Miało to też swoje plusy, bo po przerwie wróciłem głodny jazdy. Szkoda, że tak się stało, ale cóż, samo życie. To było tak, że byłem gdzieś umówiony z Joe Screenem. Zadzwonił i pytał, za ile będę. Odparłem, że za moment, a w tym czasie namawiałem Tony’ego Rickardssona, bo to było po meczu z Tarnowem, żeby poszedł z nami, bo będzie fajna impreza. "Ricki" był niezdecydowany, więc jeden mały browar, potem drugi. Wypiliśmy łącznie chyba po 3 małe piwa. Ostatecznie Tony i tak nie pojechał, więc wsiadłem w auto i rura. Nagle lizak, ale myślę sobie, że to chyba przecież nie do mnie. W końcu była podłoga, izba wytrzeźwień, "pan mi może rów wylizać" (śmiech). Przygoda przednia. Ogólnie akcja jakbym co najmniej z pięć osób zabił. Pościg z giwerami, kajdany. Jak mnie ścisnęli to krew przestała pracować (śmiech).

Mówisz, że wróciłeś głodny jazdy. W 1996 roku była już podwójna korona, bo drugi tytuł IMP oraz DMP.

- Niektórzy "fachowcy" uważali, że po takiej aferze to już jest po Drabiku. Nie ma szans, by coś osiągnął. Ja natomiast zacząłem trenować, jeździć po różnych torach. Nie mogłem startować, ale się nie poddałem. Cały czas pracowałem nad sobą. Rzeczywiście jednak głód do speedway’a urósł do gigantycznych rozmiarów, bo powrót był konkretny.
Sławomir Drabik na najwyższym stopniu podium IMP 1996. Obok niego Adam Łabędzki i Roman Jankowski. (fot. Karol Zagził) Sławomir Drabik na najwyższym stopniu podium IMP 1996. Obok niego Adam Łabędzki i Roman Jankowski. (fot. Karol Zagził)
W 1997 r. już było Grand Prix i czwarte miejsce w zawodach w Pradze. W finale Tomasz Gollob się nie patyczkował. W pierwszym łuku była twarda walka.

- Wiadomo, w tej imprezie nie ma układów. Cóż, pojechał ze mną, nie z Amerykaninem. Z tego co pamiętam to w tym finale był test-mecz: Polska - Stany Zjednoczone, bo oprócz mnie i Tomka pojechali Greg Hancock i Billy Hamill. Tomek trafił w mój motocykl i troszeczkę mnie zagotował. Nie ukrywam, że potem ja poszedłem ostro, bo chciałem się zrewanżować. Teraz wiem, że było to niepotrzebne, bo trzecie miejsce było w moim zasięgu. Szkoda, byłoby podium.

Ostatecznie zająłeś 11. miejsce w cyklu. Mogło być lepiej?

- Pewnie tak, ale powiem ci, że jak wpadasz do takiego Grand Prix, a nie masz ludzi obok siebie takich, którzy mniej więcej ci powiedzą jak to ma wyglądać przede wszystkim sprzętowo i organizacyjnie, to niewiele można zdziałać. Tego zaplecza nie miałem i tu był cały problem. Na dwóch motocyklach ścigać się w Polsce, Danii i jeszcze Grand Prix to było za wiele. Bardziej byłem zmęczony tym wszystkim, niż robiłem wynik. Przygoda w Grand Prix, fajnie, że byłem i wiem, jak to smakuje. Na drugi raz już się wie, jak to wygląda i jak wszystko sobie poukładać. Cóż, mówi się trudno.

Na chwilę pozostańmy przy Tomaszu Gollobie. Wydaje mi się, że w latach 90. lubiliście ze sobą rywalizować. Nastawiałeś się jakoś szczególnie na potyczki z Tomaszem Gollobem?

- Nie. Nie miałem takiego planu na prezentacji, że przyjechał Tomasz Gollob i z każdym mogę przegrać, ale z nim nie. Czegoś takiego nie było. Tam troszeczkę jego tata zrobił, czy ja wiem, konflikt? Nastawił Tomka, że Drabikowi trzeba pokazać, gdzie jest jego miejsce. Nie wiem, może to tak wyglądało. Dlatego te nasze biegi były takie dosyć, że łokcie dzwoniły. Pragnę jednak podkreślić, że było fair. Bywało ostro, ale nigdy się na płocie nie zostawiliśmy. To jest ważne. Ostro, ale fair.

Jaki masz teraz kontakt z Tomaszem Gollobem?

- Spoko, luzik.

Rozmawiacie czasem?

- Jak się spotkamy to czemu nie.

Wspominacie stare czasy i swoje potyczki?

- Nie, bardziej poruszamy bieżące tematy. Nie wracamy do przeszłości.
Na pierwszym planie Tomasz Gollob, a za jego plecami Sławomir Drabik. Częstochowianin wygrał ten wyścig (finał IMP '96). (fot. Karol Zagził) Na pierwszym planie Tomasz Gollob, a za jego plecami Sławomir Drabik. Częstochowianin wygrał ten wyścig (finał IMP '96). (fot. Karol Zagził)
Rok 1997 i finał IMP w Częstochowie. I baraż z Jackiem Krzyżaniakiem o złoty medal, który ty przegrałeś. Twój rywal jednak przyznajmy pojechał trochę ostro.

- Wiem, że on sobie tak zakodował, że albo tytuł albo śmierć. Tak można było go odebrać, bo to co robił wtedy na motocyklu to już pomijam. Baraż jednak w ogóle nie powinien lecieć. Wystarczyło bym w swoim przedostatnim wyścigu rundy zasadniczej dojechał na drugim miejscu. Ja natomiast zająłem się walką o pierwszą lokatę, było blisko, bo prowadzącemu siedziałem na kole i próbowałem go wyprzedzić na różne sposoby. To był bodajże Mirek Kowalik. Na kresce strzelił mnie jeszcze Jacek Gollob i dojechałem trzeci. Cóż, szkoda tego finału.

Miałeś jakieś pretensje do Jacka Krzyżaniaka za jego akcję w barażu?

- Nie. Absolutnie.

Uścisnąłeś mu dłoń?

- Z tego co pamiętam to… nie pamiętam (śmiech). Trudno mi wrócić do tego, czy podałem mu rękę. Pojechał tak, a nie inaczej. Dla mnie tytułów tak się nie zdobywa. Pamiętam, że gdy zobaczyłem go przed sobą na motocyklu to myślałem, że z tego nie wyjedzie i siądzie na dupie. On natomiast jakoś się pozbierał i wyjechał. Było jednak blisko, że walnie.

O ile dobrze pamiętam to na powtórkach widać, jak gestykulujesz po tej akcji w stronę sędziego.

- Niepotrzebnie się tym zająłem. Wyszło jak wyszło, szkoda tego złota.

A jakie teraz masz relacje z Jackiem Krzyżaniakiem?

- Nie no co ty, luzik. Nawet do tego nie wracamy i nie rozmawiamy o tym. Wygrał tytuł i tyle. Może jakbym nie miał wcześniej żadnego tytułu mistrza Polski to by mnie to bardziej bolało, że byłem tak blisko, ale nie wyszło.

W 1997 roku Włókniarz, który bronił tytułu DMP spadł z ligi. Jak to się stało?

- Hmm… Dlaczego spadliśmy? Może wkradł się wśród nas za duży luz? Nie wiem co się wydarzyło wtedy z tym zespołem. Kojarzę tamten okres. Najpierw tytuł, a za chwilę spadek. Spadek boli najbardziej. Samo życie.

Pamiętasz mecz we Wrocławiu bodajże w 1996 roku i walkę z Wojciechem Załuskim? Pamiętasz swoje obsceniczne gesty?

- No to mnie wtedy poniosło, nie ukrywam tego.

Miałeś jakąś burę od klubu, trenera, czy władz ligi za taką reakcję?

- Nie, nic się w tej sprawie nie wydarzyło, ale rzeczywiście wtedy przesadziłem. Co prawda było podcięcie, ale ja błysnąłem zdrowo. "Kaptury" poleciały.
Wrócę jeszcze do 1992 roku. Startowałeś wtedy w Poole Pirates. Fajna przygoda ta liga angielska na tamte czasy?

- Powiem ci, że to było coś innego. Inny świat, inna bajka. Nie wiem, czy oglądałeś na płytkach tę ligę z tamtych lat. Ta muza, wyjazd na pick-up'ach. To był jakiś kosmos i jak to zobaczyłem to chciałem tego spróbować. Udało mi się to. Z tym, że ja wtedy miałem awarię zdrowotną.

To znaczy?

- Zero snu, odpoczynku. Byłem tak naprawdę wykończony. Cały czas w podróży, jak nie samochód to samolot. Jak jechałem na motocyklu to mi się ręce otwierały. Byłem zdrowotnie skatowany. Szkoda, bo w przypadku Anglii można było inaczej podejść do sprawy. Jednak sprawy zdrowotne załatwiły sprawę. Ta liga w moim wykonaniu wyszła nieciekawie. Jedynie co, to że się tam pokazałem.

Potem już nie ciągnęło cię na Wyspy?

- Nie, bo z drugiej strony to bombarduje zdrowotnie. Jakby nie patrzeć to albo lot, albo podróż autem. Non stop na obrotach.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×