Oliwer Kubus: Gdy Marek Cieślak oznajmił, że rozważa rezygnację ze stanowiska selekcjonera kadry, Jacek Gajewski wskazał na pana jako naturalnego następcę. Miłe słowa. A jak pan do nich podchodzi? Z entuzjazmem czy dystansem?
Rafał Dobrucki: Niespecjalnie się nad tym rozwodzę. Mamy przed sobą trudny sezon, a wiem z autopsji, że każdy jest trudniejszy. Skupiam się na pracy w Falubazie oraz młodzieżowej reprezentacji. Dywagacje mnie póki co nie obchodzą. Nie lubię planować dalekosiężnie, ponieważ życie, już się o tym przekonałem, potrafi pisać różne scenariusze.
A gdyby Piotr Szymański zadzwonił do pana i spytał, czy jest pan gotowy zostać trenerem pierwszej kadry, co by pan mu odpowiedział?
- Szczerze mówiąc nie wiem. Nie zastanawiam się nad tym. Co będzie za rok czy dwa lata, trudno powiedzieć. Nie wiem, czy wtedy będę jeszcze pracował przy żużlu. Tak jak wspomniałem, koncentruję się na teraźniejszości. Pisać w tym momencie plany palcem po wodzie byłoby niepoważne.
Rozumiem. Pozostańmy przy funkcji trenera. Kiedy doszedł pan do wniosku, że to praca dla pana?
- Jako dziecko marzyłem oczywiście o wieloletniej karierze żużlowca. Nie zakładałem, że przedwcześnie zakończę starty i będę się realizował w roli szkoleniowca. Ale już gdy podejmowałem studia i przechodziłem kurs trenerski, takie myśli się pojawiały, choć bardziej traktowałem to jako alternatywę; jako dokument, który może mi się w przyszłości przydać. Aż nadeszła propozycja z Falubazu.
Nie uważa pan, że rola żużlowego trenera jest dziś deprecjonowana? Pojawiają się opinie, że drużyna nie potrzebuje szkoleniowca, a bardziej menedżera odpowiedzialnego za zgłaszanie zmian bądź ustalenia obsady wyścigów nominowanych.
- Kilka lat temu, jeszcze będąc żużlowcem, uważałem, że ktoś, kogo nazywamy dobrym trenerem, to człowiek, który w pierwszej kolejności nie przeszkadza zawodnikom. To znaczy: dogaduje się z nimi w kwestii przygotowania toru, sporo rozmawia i generalnie nie wywołuje konfliktów w drużynie. To połowa sukcesu, choć wcale niełatwa do osiągnięcia. Mamy bowiem zawodników o różnych preferencjach i kluczem jest znalezienie tego złotego środka. Ponadto wiele osób traktuje dziś żużel w kategoriach biznesu, zapominając jakby, że to przede wszystkim sport.
Mówi się, że trener musi posiadać autorytet. Trudno się z tym nie zgodzić.
- Tak, to również jest istotne, jednak myślę, że do czynników o większym znaczeniu należą nawiązanie partnerskiego kontaktu z zawodnikami, zbudowanie odpowiedniej atmosfery oraz stawianie na pierwszym miejscu dobra drużyny. Jednym z zadań trenera jest wypracowanie u swoich podopiecznych świadomości, że nie interes jednostki czy dwóch osób, a całego zespołu jest najważniejszy. Wydaje mi się, że w Zielonej Górze ten monolit udało się stworzyć. Mamy jeźdźców, którzy potrafią działać w grupie.
Czy to oznacza, że trener powinien utrzymywać ze swymi podopiecznymi przyjazne relacje i konsultować z nimi decyzje? I czy jako szkoleniowiec z krótkim doświadczeniem wzbudza pan respekt wśród zawodników?
- Jestem przy żużlu od ponad 20 lat i nie daję się łatwo oszukać. Gdy widzę, że coś jest białe, to jest to białe. Staram się swoją wiedzę sprzedać juniorom, z którymi od pewnego czasu mam okazję współpracować. Z kolei starsi zawodnicy też zdają sobie sprawę, że kilka sezonów na torze spędziłem i potrafię poznać tanie wymówki. Chcę podtrzymywać z nimi partnerskie stosunki, ale nigdy nie przedkładam prywatnych interesów nad to, czym się zajmuję, czyli prowadzenie drużyny. Z której strony by nie patrzeć, byłoby to bez sensu.
Jakie różnice dostrzega pan w prowadzeniu zespołu ligowego oraz juniorskiej kadry? Marek Cieślak twierdzi, że opiekun reprezentacji powinien być przede wszystkim dobrym motywatorem i zachowywać w kluczowych momentach zimną głowę.
- Wkładam spory wysiłek w obie funkcje. Mając w zespole pięciu równorzędnych jeźdźców, nie trzeba podejmować krytycznych decyzji strategicznych. W takiej sytuacji drużyna jedzie sama, rola trenera jest drugo- lub nawet trzecioplanowa i po prostu nie wolni przeszkadzać. Inna sprawa, kiedy coś idzie nie po myśli zespołu. Wtedy szkoleniowiec musi wkroczyć do akcji i swoimi działaniami odmienić losy wydarzeń. Ale to jest chyba jasne.
W żużlu o sukcesie nie zawsze decyduje talent. Paweł Hlib czy Rafał Szombierski święcili sukcesy za młodu, jednak nie potrafili się odnaleźć w dorosłym speedwayu. Co ich różni od Tomasza Golloba, który w przeciwieństwie do nich medali mistrzostw świata juniorów nie zdobywał?
- Tomasz Gollob żyje żużlem 20 godzin dziennie. Gdy wstaje, myśli o żużlu. Gdy kładzie się spać, myśli o żużlu. Podobnie jak Justyna Kowalczyk. Utkwiły mi w pamięci jej słowa, kiedy stwierdziła, że na codzienny trening wybiera się jak do pracy. Całe ich życie toczy się wokół sportu. Traktują go jako pracę, do której każdego dnia muszą się rzetelnie przygotować, by przynosiła ona owoce. Sądzę, że wielu żużlowców, także ci wspomniani, myślało i postępowało inaczej. Oni zamiast dwudziestu, spędzali przy żużlu cztery godziny. I to ich doprowadziło do miejsca, w którym się obecnie znajdują.
Odnoszę wrażenie, że jest to zjawisko spotykane również dzisiaj. Młodzi zawodnicy, oczywiście nie wszyscy, nie traktują żużla w pełni profesjonalnie. Dla niektórych sport to bardziej okazja do lansu niż praca.
- Dotykamy tu bardzo istotnego problemu. Adepci nie rozumieją elementarnych zasad funkcjonowania czarnego sportu. Obserwując ich mam wrażenie, że przedwczoraj trafili do żużla. Nie posiadają podstawowej wiedzy na temat techniki jazdy, już nie wspominając o kwestiach technologiczno-sprzętowych. W niektórych przypadkach to połączenie katastrofy z paranoją. Czasem spotykam się z desperackimi próbami dopasowania motocykla, nie mającymi żadnego logicznego uargumentowania nawet dla kogoś, kto na żużlu nie zna się w ogóle. Staram się tym chłopakom pomóc i wytłumaczyć im sprawy wydawałoby się jasne jak słońce.
Czego nie rozumieją?
- Wiedza o sprzęcie, obciążeniach, ciśnieniu w oponach, technice startu... To detale, które decydują o tym, kto wygrywa, a kto nie. Oni o nie mają o tym zielonego pojęcia, często robią zmiany na chybił-trafił. Zastanawiam się, czy gdy do nich mówię, oni rozumieją, o co chodzi. Na tyle, na ile to możliwe próbuję im przekazać informacje i mimo wszystko czerpię z tej wolontariackiej pracy przyjemność.
Potrzeba im mentora, który pomógłby poznać tajniki tej dyscypliny?
- Zachęcam adeptów, by znajdowali ludzi, którzy żużla, choćby w niewielkim stopniu, już liznęli. Do żużla wbrew pozorom potrzeba ogromnej wiedzy i doświadczenia. Póki młodzi nie złapią podstaw, wróżę im jeden, góra dwa sezony startów.
[nextpage]
W krajach skandynawskim istnieją klasy o profilu żużlowym, w których kandydaci na zawodników uczą się żużla od absolutnych podstaw. A gdyby przenieść ten pomysł na polski grunt? W Gdańsku rozważa się utworzenie szkoły, która miałaby każdego roku dostarczać utalentowanych jeźdźców. Popiera pan tę ideę?
- Oczywiście. To nie musi być stricte oparte na żużlu, ale sporcie motorowym w ogóle. Skoro coraz więcej szkół nastawionych na kształcenie technicznie jest zamykanych, to taki ośrodek byłby bardzo dobrym pomysłem. Miejsce, w którym miałby powstać, nie odgrywa ważnej roli. Może być to Gdańsk bądź inne miasto. Przede wszystkim szukajmy ludzi, którzy wcześniej zasmakowali żużla i mogliby uczniom pomóc.
Są inne, mniej ryzykowne pomysły?
- Taką wędrującą szkołę stanowią niewątpliwie zgrupowania zaplecza kadry, na które zjeżdżają chłopcy z całej Polski. Spotkania, rozmowy, analizy wideo, zajęcia z psychologiem i w końcu same zawody to ogromna lekcja. Oczywiście tylko dla tych, którzy chcą z niej coś wynieść. Uważam, że mamy z juniorami poważny problem i chyba jest to problem cywilizacyjny.
Ale myśli pan głównie o ich charakterze?
- Tak. Kilka dni temu rozmawiałem z zaprzyjaźnionym psychologiem z Ukrainy i wspólnie dokonaliśmy podział młodych zawodników na trzy grupy: na tych, którzy chcą się ścigać na żużlu; na tych, którzy chcą jeździć na żużlu oraz tych, którzy mają zachciankę, by zostać żużlowcem. Życzylibyśmy sobie, by było jak najwięcej przedstawicieli pierwszej kategorii, czyli takich, dla których żużel jest pracą, swego rodzaju powołaniem.
Wydaje się jednak, że jest ich coraz mniej. W jakich procentowych proporcjach przestawiłby pan ten podział?
- Jeśli mówimy o zawodnikach do 19 lat, to... Chciałbym powiedzieć, że tych z pierwszej grupy jest około 20 procent, tylko obawiam się, że to zbyt dużo. Ale niech będzie: ścigających się juniorów jest 20 procent, jeżdżących 30, a resztę zapisałbym do ostatniej grupy.
Wnioski mało optymistyczne.
- Ale moim zdaniem prawdziwe. Rozmawiałem z Adamem Skórnickim o jego spostrzeżeniach po powrocie z Australii. I sądzę, że przedstawicieli z tej ostatniej kategorii, te 50 procent, trzeba by wysłać na Antypody. Gwarantuję panu, że po dwóch tygodniach oni zapomną o żużlu. Tam, żeby chłopak mógł jeździć, musi wszystko sobie kupić. Gdy już wyjeżdża na tor, to go gryzie, bo wie, że ma dwie godziny treningu, na który musiał pożyczyć kasę od kolegów. I w ciągu tych dwóch godzin stara się wykonać 110 procent normy.
Czyli powinien zainwestować, by w następnych latach czerpać ze sportu profity.
- Chodzi o hart ducha. Trzeba podjąć wiele wyrzeczeń, przejechać mnóstwo kilometrów, by maksymalnie wykorzystać godzinę zajęć. Z tej 50-procentowej ekipy, którą wcześniej określiliśmy, do treningu przystąpiłaby najwyżej połowa. Pozostali stwierdzą: "e, to bez sensu". Po prostu im się nie będzie chciało.
Należy im zorganizować obóz przetrwania w Australii?
- Przełóżmy to na polskie realia. Bo te 50 procent chłopaków zabiera u nas czas i miejsce tym, którzy rzeczywiście zamierzają coś osiągnąć.
W takim razie jak wyselekcjonować tę odpowiednią grupę. Wystarczą obserwacje?
- Przede wszystkim. Osoba, która spędziła przy żużlu kilka lat, jest w stanie określić, kto do tego sportu się nadaje, a kto powinien sobie odpuścić. Przy pomocy psychologa wyłapalibyśmy ze stuprocentową skutecznością zawodników, którzy chcą się ścigać. Zresztą oni sami by do nas przychodzili. Należałoby też zachować ostrożność i delikatność, bo młodzież jest różna i może w niepożądany sposób zareagować na wykluczenie. Z tego powodu rzeczywiście selekcja może do łatwych nie należeć. Ponadto zauważyć trzeba, że adeptów szkółek jest coraz mniej.
Zostawiając temat młodzieży. W pracy każdego trenera przychodzi moment wypalenia. Obserwujemy to choćby w skokach narciarskich, gdzie szkoleniowiec Austrii Alexander Pointner nosi się z zamiarem odejścia, mimo że braku sukcesów nie można mu zarzucić. Wydaje się panu, że w żużlu też nie należy pracować zbyt długo w jednym miejscu?
- W pełni się zgadzam. Tyle w tej sprawie powiem.
Jest pan jednym z niewielu żużlowców, którzy zdołali ukończyć studia. Jak ważne jest dla sportowca wykształcenie? Da radę skutecznie godzić żużel z edukacją?
- To dla mnie temat drażniący. Dyskutowaliśmy o tym i wyszło na to, że najmniej czasu mają ci młodzieżowcy, którzy się nie uczą. Jak to możliwe? Ich trzeba zapytać. Mnie argument o braku czasu nie przekonuje. W trakcie wieloletniej kariery w jednym sezonie potrafiłem startować w trzech ligach i jednocześnie kontynuować naukę na kolejnych szczeblach. Poza tym szkoły są dziś bardzo elastyczne. Respektują to, że ich uczeń robi karierę jako sportowiec i często idą im na rękę, a niekiedy, jak to miało miejsce w przypadku Patryka Dudka, czynią z zawodnika swoją wizytówkę.
Dla chcącego nic trudnego?
- Dzisiaj kto chce, ten zrobi maturę i może bez większego problemu studiować.
A kto im da kase na to?
Zapomniałeś dodac ,że jeszcze niech pojeżdżą na speedrowerze.Szkółka Colonnel'a lub Cobry hehe dobrze by zrobiła niejednemu.Nawet Miszczu Polandii był miszczem par Leszna na Metzig Czytaj całość