Mateusz Klejborowski: Podczas piątkowego Walnego Zebrania Członków Towarzystwa Żużlowego podjął pan decyzję, aby nie ubiegać się ponownie o stanowisko prezesa Startu. Czym było to spowodowane?
Krzysztof Frąckowiak: Muszę się przyznać, że dość mocno zaniedbałem moja firmę, a poza tym pojawiło się kilka ważnych spraw. Nie miałem zatem wyjścia, bowiem uważam, że każdy kto pracuje na rzecz klubu musi być w to maksymalnie zaangażowany. Ja niestety nie mogłem obiecać, że za rok byłbym w stanie poświęcać się w takim stopniu jak dotychczas. Nie chcę być prezesem tylko na papierze.
Czy to oznacza, że definitywnie wycofuje się pan z działalności na rzecz Startu?
- Tego nie powiedziałem. Nie będę prezesem, ale zostaję członkiem klubu. Zamierzam również wspomagać klub finansowo. Poza tym jeśli członkowie zarządu będą potrzebowali mojej rady, to na pewno im nie odmówię. Zdecydowanie łatwiej jest pracować, kiedy człowiek nie jest obciążony stanowiskiem prezesa. Wtedy łatwiej jest mu podejmować pewne decyzje, proponować jakieś nowatorskie rozstrzygnięcia.
Jak będzie pan wspominał cztery lata spędzone w klubie?
- To był bardzo fajny okres w moim życiu. Jak to w życiu bywa były i wzloty i upadki. W pierwszym roku startów udało nam się awansować do I ligi. Pamiętam, że to był świetny czas, bowiem w klubie i zespole panowała bardzo rodzinna atmosfera. Można powiedzieć, że bawiliśmy się żużlem. Kolejny sezon przyniósł nam również sukces, bowiem jako beniaminek skończyliśmy rozgrywki na trzecim miejscu. Atmosfera była tylko niewiele gorsza. Sezon 2007, to kompletna klapa. I pod względem wyniku i pod względem finansów. Z hukiem spadliśmy do II ligi. Na szczęście szybko się pozbieraliśmy i już po roku wracamy do I ligi. Łatwo na pewno nie było, ale cieszę się, że wszystko skończyło się szczęśliwie.
Został pan prezesem klubu jako osoba niemal anonimowa. Czy dla człowieka z zewnątrz, jak się o panu mówiło, działanie w środowisku żużlowym było swoistym szokiem czy raczej zwykłym obowiązkiem?
- Szczerze mówiąc, to będąc kibicem myślałem, że to wszystko wygląda zupełnie inaczej. Żużel od kuchni jest inny. Podam prosty przykład. Jeśli drużyna przegrywa, to kibic jest wściekły do poniedziałku. Działacze muszą się zmagać z tym wielkim dołem aż do kolejnego meczu. Pracują nad tym co zmienić, żeby zespół znowu wygrał, i żeby na trybuny wrócili kibice. Po prostu nie myślałem, że praca jako prezes klubu, to tyle problemów i zależności.
Co uważa pan za swój największy sukces?
- Sukcesem całego zarządu było poprawienie relacji z władzami miasta i powiatu. Teraz to wygląda bardzo dobrze i mam nadzieję, że tak będzie już cały czas. Poza tym moim marzeniem było spalić dwie marynarki. Tak się stało, ale oczywiście celem był awans do Speedway Ekstraligi.
Czego nie udało się panu osiągnąć?
- Nie udało się awansować do Speedway Ekstraligi...
W składzie zarządu doszło do kilku zmian. Pana, Arkadiusza Nowickiego i Władysława Magdę mają zastąpić: Andrzej Hurysz, Roman Michalski i Dariusz Imbierowicz.
- Myślę, że to będzie bardzo dobry i aktywny zarząd. Jak wiemy trzy osoby pochodzą jeszcze ze starego składu, natomiast trzy kolejne, to osoby nowe. Darek Imbierowicz, to świetny organizator. Roman Michalski dotychczas pełnił funkcję członka komisji rewizyjnej, ale również ma wiele pomysłów i chęci do działania. Wiele pozytywnych słów mogę powiedzieć również o Andrzeju Huryszu. To były świetne wybory.
Czy nowy zarząd wprowadzi w końcu Start Gniezno do Speedway Ekstraligi?
- Za tym muszą iść duże pieniądze. Nie da się ukryć, że jeśli chce się osiągać bardzo dobre wyniki, to potrzeba na to dużych inwestycji. Uważam, że w Gnieźnie jest na tyle dobry klimat dla żużla, że nasz klub w końcu znajdzie się w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce. Na ten sezon celem zespołu powinno być pewne miejsce w I lidze. Za rok trzeba będzie się wzmocnić i spróbować powalczyć jeśli jeszcze nie o awans, to o jak najlepsze miejsce. Trzeba pamiętać, że na Speedway Ekstraligę trzeba mieć pieniądze.
Na koniec chciałbym jeszcze zapytać o kondycję finansową klubu...
- W tej chwili mamy niewielkie zaległości. Największy dół przeżyliśmy w 2007 roku, kiedy spadliśmy do II ligi. Nie było wyniku, a przez to na stadion nie przychodziło tylu kibiców, ilu się spodziewaliśmy. Poza tym to była I liga, gdzie postawiliśmy na nazwiska, które nas zawiodły. Tamten sezon odbijał się nam czkawką jeszcze w tym roku. Na szczęście sporo nadrobiliśmy i obecnie jest nieźle.