Tomasz Lorek: Tai, Wielka Brytania może poszczycić się wieloma znakomitościami. Tommy Price, pierwszy powojenny mistrz globu i pierwszy Europejczyk, który został mistrzem świata. Fenomenalny Walijczyk Freddie Williams. Czarodziej balansu Peter Craven. Koronę króla żużlowych torów zakładali też Peter Collins, Michael Lee, Gary Havelock i Mark Loram. Gdzie umieściłbyś siebie w tej galerii brytyjskich sław?
Tai Woffinden: To wspaniałe, że znalazłem się w tak doborowym gronie. Cenię osiągnięcia mistrzów z odległej przeszłości, ale wzorowałem się na młodszej generacji. Spoglądałem w stronę Rickardssona, Golloba, Pedersena, Hancocka. Mam za sobą niezwykły sezon. Wkroczyłem do GP jako zawodnik z dziką kartą. Nikt nie spodziewał się, że ktoś kto otrzymał zaproszenie do cyklu, sięgnie po tytuł indywidualnego mistrza świata. Nikt nie zakładał tak niesamowitego scenariusza. Mój złoty medal jest dowodem na to, że w speedwayu wszystko może się zdarzyć. Nie ma rzeczy niemożliwych.
Czy potrafisz wyobrazić sobie taką sytuację: budzisz się rano, przecierasz oczy i odkrywasz, że na planecie Ziemia nie istnieje speedway. Nie ma dyscypliny, którą darzysz zwariowanym uczuciem. Co zrobiłbyś w tej sytuacji?
- Wsiadłbym do samolotu lecącego do Australii i próbowałbym znaleźć pracę.
Masz wyuczony zawód? Czym zajmowałbyś się w Australii?
- Pewnie układałbym cegłówki najlepiej jak potrafię. Mam fach. Jestem murarzem. Nie ukończyłem wielkich szkół. Myślę, że miałbym szansę znaleźć pracę jako murarz.
Nie próbowałbyś rozłożyć basenu z gąbkami? Mógłbyś kręcić flipy jak Blake "Bilko" Williams albo pokusić się o frontlipa w stylu Jacksona Stronga.
- Wchodzimy w boską strefę (serdeczny uśmiech Taia)
Rozumiem, że czerpiesz przyjemność oglądając tsunami, cliffhangery i whipy, ale wystarczy ci rola widza.
- Uwielbiam jeździć na crossówce, ale nie potrafiłbym traktować motocrossu jako sportu, którym zajmuję się zawodowo. Motocross w wersji hobbystycznej - bardzo proszę, ale odpada opcja profesjonalnego ścigania się na crossie. Speedway wziąłby górę nad motocrossem. Kocham żużel, mam go we krwi.
Nie odczuwałeś ogromnej presji przyjmując dziką kartę od organizatorów Speedway Grand Prix? Nie miałeś w głowie przypadków Chrisa Harrisa, który wielokrotnie otrzymywał zaproszenie, a nie zawsze zachwycał dyspozycją? Wiesz jak to jest: jestem kolejnym Brytyjczykiem, który dostaje dziką kartę, więc jeśli nie spełnię pokładanych nadziei…
- Nie zamierzałem być kolejnym Brytyjczykiem, który będzie dozgonnie korzystał z zaproszeń do cyklu… Istnieje spora różnica pomiędzy zawodnikiem, który potrafi utrzymać się w pierwszej ósemce cyklu Grand Prix, a tym, który nie potrafi zbliżyć się do granicy utrzymania w elicie. Dzisiaj nie ma słabych zawodników w GP. Każdy jest w stanie wygrywać wyścigi, każdy ma takie umiejętności, że może wygrać pojedynczy turniej GP. Poziom jest wysoki. Trzeba wykonać solidny krok do przodu jeśli chce się przeskoczyć z zawodnika walczącego o byt do stałego, regularnie punktującego w GP. Uwierz mi, utrzymać się w pierwszej ósemce cyklu jest ogromnie trudnym zadaniem. A marzenia o podium – cóż, musisz wyprzedzać konkurentów o jeden solidny sus.
[nextpage]Skąd czerpałeś inspirację przed sezonem 2013?
- (stos sztućców wypadł kelnerowi z rąk, jakby na zawołanie, bo "Woffy" mógł swobodnie pozbierać myśli). Przed sezonem 2013, powiadasz? Hm, myślę, że Greg Hancock. Jest wzorem profesjonalisty. To przemiły gość, wszyscy go lubią. Nie mam zawodnika, który byłby dla mnie absolutnym idolem. Uważam, że Hancock to człowiek, którego warto podpatrywać. Przede wszystkim to wspaniały kumpel. Dobry człowiek. Rozsiewa pozytywną energię. Młodzi sportowcy mogą tylko czerpać z jego podejścia do sportu, pomysłu na życie, pasji do speedwaya.
Przed laty Tony Rickardsson stwierdził, że chcąc odnieść sukces w speedwayu, trzeba żyć i oddychać żużlem przez 24 godziny na dobę. Pasja jest najcudowniejszą rzeczą jaka może przydarzyć się człowiekowi w życiu. Pojawia się jednak pytanie: czy można pozwolić sobie na chwilę wytchnienia i wyłączyć w głowie guzik z napisem speedway? Skoro masz wdrapać się na szczyt i nie dać się z niego zepchnąć, to czy nieprzerwana plątanina myśli o speedwayu jest idealną receptą na to, aby królować na torze?
- Nie, w trakcie sezonu żużlowego ten guzik nie działa. Nie można zaprzestać myśleć o speedwayu w trakcie sezonu. Tak naprawdę kiedy sezon się skończy, należy zabrać się za przygotowania do kolejnego sezonu. Nie ma przestrzeni na odpoczynek. Może z boku, dla osób spoza środowiska wygląda to tak, że nasza praca jest banalnie łatwa. Podróże, wyścigi, nowe miejsca. A jeśli chcesz coś znaczyć w tym sporcie, musisz cały czas się rozwijać. Ci, którzy seryjnie zdobywali mistrzostwo świata, nie zwalniali tempa, sumiennie przygotowywali się do kolejnego sezonu. Nie wolno zasypiać, trzeba żyć przyszłością, wytyczać sobie nowe cele.
Tai, czy korzystasz z wiedzy takich mistrzów jak Carl Fogarty, czterokrotny mistrz świata w superbikes. Czy lektura książki "Foggy" może rzucić nowe światło na wyczyn w sporcie motocyklowym? Czy inni mistrzowie spotkani na gali FIM mogą udzielić cennej wskazówki, pomóc skorygować kierunek w dążeniu do perfekcji?
- Nie. Zdobyłem już raz indywidualne mistrzostwo świata na żużlu. Wiem ile trudu trzeba podjąć, żeby być najlepszym na świecie. Wierzę, że stać mnie na powtórzenie sukcesu. Chciałbym zastosować ten sam system przygotowań do sezonu. Bardzo zależy mi na tym, aby posiadać wszystkie elementy niezbędne w tej układance. Wielokrotnie mówiłem, że niezależnie od tego czy masz 1000 klocków do złożenia obrazu w puzzle czy 10 000, to jeśli brakuje ci jednego kawałeczka układanki, możesz zapomnieć o sukcesie.
Święte słowa. Jakie sporty uzupełniające należy uprawiać, aby być w doskonałej formie fizycznej przez cały sezon? Trzeba jeździć na rowerze bmx, próbować deskorolki jak żona Travisa Pastrany - Lyn-Z, czy może warto spróbować golfa, pływania, tenisa?
- Sporo pływam. Basen to świetny pomysł. Spędzam wiele godzin na siłowni, sala gimnastyczna też nie jest zła. Uwielbiam jeździć na rowerze, często pedałuję pokonując mnóstwo kilometrów. Jeśli tylko pozwala mi na to czas, to jeżdżę na motocrossie. Cokolwiek robisz, musisz czerpać przyjemność. Katowanie się na siłę nie ma najmniejszego sensu. Trzeba mieć autentyczną frajdę z uprawiania sportu. Bywają takie dni, że nie chce ci się kiwnąć palcem u nogi, jest ponuro za oknem, a ty masz iść pobiegać przed śniadaniem. Masz zrobić godzinkę ćwiczeń na bieżni i szalejesz, bo nie masz najmniejszej ochoty na taki zestaw. Nie odczuwasz radości, męczysz się kiedy masz taką perspektywę. Zawsze ociągam się kiedy mam rano przyjąć taką dawkę ćwiczeń. Siłownia z samego rana - to nie dla mnie. Za to nie trzeba mnie specjalnie zachęcać, abym pojeździł na motocrossie czy na rowerze bmx. Podam ci przykład. Dzień przed wylotem do Sztokholmu na GP Szwecji w 2013 roku wsiadłem na moją crossówkę i jeździłem jak opętany od rana do wieczora. Miałem zarezerwowany lot na czwartkowy wieczór, a już w środę rano śmigałem na motocrossie. Można jeździć na crossie, nawet w obliczu rundy GP, mając dwa turnieje do końca cyklu i tytuł na wyciągnięcie ręki, ale pod jednym warunkiem: nie wolno czynić głupstw. Trzeba uświadomić sobie, że speedway jest priorytetem. Warto zastanowić się nad tym ile pracy kosztowała cię wspinaczka na szczyt i zadbać o to, aby niczego nie schrzanić. Jeśli poniesie cię fantazja na motocrossie, możesz doznać kontuzji. Wówczas jesteś zły na siebie, zawodzisz kolegów z zespołu ligowego, sprawiasz przykrość kibicom, psujesz humor sponsorom. Nie można być głuptasem. Nie wolno dać się skusić na szaleństwo, nie wolno słuchać podszeptów duszy. Warto myśleć i postępować rozsądnie. Tor motocrossowy, na którym jeździłem przed GP w Sztokholmie jest kapitalny. Ma wiele ciekawych sekcji, masę hopek. Aż korci, żeby pofruwać. Uwierz mi, że warto używać głowy podczas jazdy. Zapomnieć o skokach, nie odrywać się od powierzchni ziemi, a poszaleć sobie na nawrotach, przyspieszać na wirażach.
[nextpage]Przejechać podwójną sekcję powolutku, aby nie kusić losu?
- Tak. Po prostu wytłumaczyć sobie, aby nie skakać. Ułożyć sobie w głowie, że koła nie odrywają się choćby na moment od toru. Naprawdę warto korzystać umiejętnie z możliwości zabawy na motocrossie, stąpać po ziemi, używać mózgu. Jestem pełen podziwu dla gości, który szaleją na motocrossie mając w perspektywie prestiżowe zawody na żużlu. Nawijają i grzeją na pełen gaz. Jestem przekonany, że Tomasz Gollob jeździ bardzo rozsądnie na torze do motocrossu, nie popełnia głupstw, choć pewnie rozpiera go energia. Z pewnością Tomasz nie świruje i nie frunie wysoko na potrójnej sekcji.
Tomasz czyni to z wyczuciem, kieruje się rozsądkiem, bo wie ile straciłby sportowo, gdyby odniósł kontuzję na crossie.
- Podejrzewam, że słucha mądrych podszeptów. Wszystko jest dla ludzi, nie ma nic piękniejszego niż odkrywanie nowych obszarów. Można bawić się na rowerze bmx, można śmigać na crossie, można miło spędzić czas w skate parku, bo to wspaniały relaks, ale warto myśleć i przewidywać następny ruch.
"Woffy", łączy cię prawdziwa przyjaźń z Jeremy "Twitchem" Stenbergiem. Co tak naprawdę, oprócz jego nieszablonowych tatuaży, fascynuje cię w tym pozytywnie zwariowanym kolesiu?
- Najbardziej imponuje mi to, że "Twitch" zaczynał wszystko od zera. Był zwyczajnym kolesiem, który jeździł po wzgórzach, po hopach, po wertepach, nie kaprysił, nie marudził i nie narzekał. Zarabiał na chleb podejmując pracę w ciągu dnia, a wieczorem, a czasem w nocy oddawał się swej motocyklowej pasji. Chorował, cierpiał, ale spoglądał w stronę słońca i wierzył, że spełnią się marzenia. Złamał każdą kość jaką posiada, a mimo to zachował pogodę ducha. Brał każdą nadarzającą się okazję, aby śmigać na motocrossie, udoskonalał triki, wymyślał nowe numery. Przetrwał czas kiedy z trudem mógł złożyć jeden motocykl, ale on nawet przez chwilę nie załamywał się. Dziś świetnie sprzedają się koszulki z jego podobizną, zawarł kontrakty z dużymi firmami działającymi na rynku motoryzacyjnym. Podpisał świetne kontrakty z firmami odzieżowymi, ma znakomicie prosperującą szkółkę, ma swój zawodowy team. Jest maksymalistą, gościem, który nie spocznie póki nie dopnie swego. Reklamuje buty do motocrossu, bluzy, kaski. Rozwinął się sportowo, a ponadto do perfekcji zagospodarował się biznesowo. Takie historie nakręcają mnie pozytywnie do życia. Jeremy miał niewiele, nikt nie dawał mu najmniejszych szans, a on udowodnił niedowiarkom, że jest gościem przez duże G. Spoglądając na "Twitcha" dostrzegam w nim cząstkę siebie. Zrezygnowałem z życia w Australii, moi rodzice zaryzykowali, wróciliśmy do Anglii, a dziś jestem mistrzem świata. Historia jak z bajki. Uwielbiam "Twitcha" za to, że nie poddał się, że zapomniał o zespole Tourette’a, za to, że nigdy nie przestał wierzyć. A poza tym, jego jazda na crossie jest baśnią. Gość jest zarąbisty technicznie, to stylista jakich mało. Pięknie płynie na motocyklu. Można się wzruszyć zagłębiając się w życiorys "Twitcha".
Tak i jego finezyjny występ podczas Red Bull X-Fighters w Rio de Janeiro w 2008 roku… Tai, jesteś zodiakalnym Lwem. Czy nie odnosisz wrażenia, że Lwy to osobliwi ludzie? Szalenie ambitni, mający zwariowane pomysły, wiedzą czego chcą od życia, ale często zanim wdrapią się na wierzchołek, muszą sięgnąć dna?
- Pewnie, że Lwy lubią mieć swoją filozofię sukcesu, ale Amerykanom jest łatwiej. Jeśli urodziłeś się w Stanach i zrobiłeś znakomity wynik w motocrossie, otwierają się przed tobą niezwykłe możliwości. Choćbym nie wiem jak się starał, choćbym stawał na głowie, to nie wypromuję swojego szyldu odzieżowego i nie podpiszę lukratywnego kontraktu z firmą, która szyje kapitalne ciuchy. To nierealne. "Twitch" czy inne sławy motocrossu czerpią ogromne zyski podpisując kontrakt ze znaną marką produkującą odzież dla maniaków szeroko pojętej motoryzacji.
[nextpage]
Poważna firma chce ubrać Travisa Pastranę, Ricky’ego Carmichaela, Ryana Dungey czy "Bilko" Williamsa i spec od motocrossu żyje jak pączek w maśle. Gość jest trybikiem w świetnie prosperującym przemyśle motoryzacyjnym, prawda?
- Otóż to. Poza tym, "Twitch" może wybrać się na wertepy, gdzieś na fascynujące odludzie, nakręcić filmik ze swojej jazdy na motocrossie, wrzucić do sieci i już generuje kolejne zyski. Choćbym chciał, mogę zrobić kilkanaście okrążeń na żużlowym torze, wrzucić filmik w net, ale i tak nikt nie będzie chciał tego obejrzeć (śmiech).
Oprócz twojej familii i oddanych kibiców.
- Tak to niestety działa. Kocham marzyć, ale jestem też realistą.
Tai, czy trzeba być po trosze świrem, żeby ścigać się na żużlu czy to sport dla chłopców, którzy używają mózgu?
- Druga opcja. Trzeba myśleć jeżdżąc na żużlu.
Myśleć przez cały czas czy można choć przez ułamek sekundy sobie pofolgować?
- Cały czas należy korzystać z szarych komórek. Jeśli chcesz osiągnąć to co uczynił Tony Rickardsson i pragniesz mieć sześć tytułów mistrza świata w kolekcji, powinno się korzystać z tego co masz w czaszce. Podobnie funkcjonował Crumpie. Kiedy się ścigał, nie istniało dla niego nic oprócz wyścigu. Tony Rickardsson to niezwykły gość. Zdobyć sześć tytułów indywidualnie - kosmiczne osiągnięcie. Mam 23 lata, wiem, że stać mnie na to, aby stanąć sześć razy na najwyższym stopniu podium, ale pytanie obarczone dużym stopniem ryzyka brzmi: czy utrzymam przez tak długo wysoki poziom profesjonalizmu? Czy potrafię zadbać o to, aby niczego nie uronić, aby nie obniżyć lotu na tak kosmicznej przestrzeni czasowej? Często zadaję sobie takie pytanie.
To niezwykłe, bo Rickardsson zdobył pierwsze złoto w jednodniowym finale w duńskim Vojens w 1994 roku, a ostatni raz świętował tytuł w 2005 roku. 12 lat na wysokich obrotach…
- Wyjątkowy mistrz. Sezon 2014 będzie dla mnie ogromnym testem wytrzymałości. Anglia, Polska, Szwecja, GP. Mnóstwo podróży i mnóstwo startów.
Wizja gigantycznej liczby startów cię przeraża czy nakręca?
- Napięty kalendarz przeraża mnie do pewnego stopnia. W połowie ubiegłego sezonu miałem kryzys. Zero energii. Jakby ktoś wyssał ze mnie wszystkie siły. Wtedy miałem niezwykle pracowity początek roku. Będę musiał usiąść i z ołówkiem w ręku zaplanować racjonalnie całą logistykę, zadbać o dietę i odpoczynek. Chcę maksymalnie wzmocnić organizm, bo wiem jak trudno będzie zatroszczyć się o świeżość w drugiej części sezonu. Pożyjemy zobaczymy. Kocham moment kiedy nadchodzi wiosna i nie mogę doczekać się pierwszych startów. Wszyscy żużlowcy są nakręceni u progu sezonu. Są wypoczęci, głodni jazdy. W połowie sezonu przeważnie mamy zwieszone głowy, szukamy grama odpoczynku. Zamiast błysku w oku i entuzjazmu na twarzy, zamiast tekstów typu: siemanko koleżko, jak leci? Słychać zmęczony głos pt. znowu jedziemy?!
Zamiast tego kolega z toru często pyta: znajdziesz mi fajne miejsce do kimania?
- Zgadza się. Wypatrujesz snu na każdym kroku.
[nextpage]
Sukces wymagał ogromnej determinacji oraz zaangażowania przyjaciół. Kto z Polaków najbardziej przyczynił się do twojego mistrzowskiego tytułu?
- Marian Maślanka. Kiedy podpisywałem długoletni kontrakt w Częstochowie, czułem podskórnie, że to bardzo rozsądna decyzja. Nie miałem nikogo kto mógłby doradzić mi sensowny ruch, więc zdałem się na intuicję. Marian dbał o mnie, nigdy nie czułem się odtrącony. To wspaniały facet. Jeśli tylko czegokolwiek potrzebowałem, Marian zawsze był na posterunku. Poruszyłby niebo i ziemię, byleby mi pomóc.
Prawdziwy przyjaciel.
- Racja. Chociaż zmieniłem barwy klubowe, wciąż utrzymuję kontakt z Marianem. Długo i szczerze rozmawialiśmy przed ostatnią rundą GP w Toruniu. Często nawijamy jak najęci po prestiżowych zawodach i przed ważnym wydarzeniem sportowym w mojej karierze. O sprzęcie, dyspozycji mentalnej, nastawieniu, planach startowych. Marian ma niezwykłe wyczucie odnośnie ludzi i zna speedway. Umie pokierować młodymi ludźmi. Maślanka to naprawdę fenomenalny gość. Nie mogę nie wspomnieć o "Jacko" (mechanik Taia - Jacek Trojanowski). "Jacko" zaczął ze mną współpracować w połowie sezonu 2010 kiedy moje sportowe życie było w stanie rozkładu. To był bardzo trudny sezon dla mnie. Odkąd "Jacko" przyszedł do mojego teamu, poczułem się jakbym zaczerpnął świeżego powietrza. Cierpliwie pracowaliśmy w sezonie 2011 i 2012. Ścigałem się w Gnieźnie, potem zawędrowałem do Wrocławia. Myślę, że kluczowy był okres jaki spędziłem w Gnieźnie. Wtedy "Jacko" kładł nacisk na to, abym każdego dnia starał się być lepszym człowiekiem i lepszym żużlowcem.
Potrzebowałeś i znakomitego mechanika, ale zarazem osoby, która pozytywnie wpłynie na ciebie. Takie katharsis po arcytrudnym okresie w życiu zawodowym i prywatnym.
- Tak. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że sukces nadejdzie w tak krótkim czasie. Odbudowa formy, praca nad właściwym zapleczem sprzętowym to bardzo długi proces. Poznawanie osób, z którymi pracujesz - to wszystko wymaga czasu i tutaj nie należy czegokolwiek czynić w nadmiernym pośpiechu. Wyszliśmy z doliny, stanęliśmy na szczycie. Pozyskałem też kolejnego znakomitego mechanika - Konrada Darwińskiego. Wiem, że Konrad sprawdził się w sezonie 2013, więc nasza współpraca zostanie przedłużona na kolejny rok. "Jacko" jest dla mnie kimś wyjątkowym. W 2010 roku bez mrugnięcia okiem "Jacko" mógłby pójść pracować do takiego fachowca jak Crumpie. Nie mam cienia wątpliwości, że u Jasona "Jacko" byłby i szczęśliwy i dobrze opłacany. Zrozumiałbym każdy wybór Jacka, bo wiem, że to kapitalny fachowiec. Bardzo chciałem, żeby dla mnie pracował, a on zaintrygował mnie, bo to człowiek, który lubi wyzwania. Mógł wieść spokojne i dostatnie życie u Crumpa czy innego czołowego żużlowca świata w tamtym okresie. Zawodnik zjeżdżałby z toru, mówił co czuje, a "Jacko" zakładałby odpowiednią dyszę, zębatkę, ustawiałby zapłon i byłoby klawo i zarąbiście. Jednak "Jacko" to niebanalny gość. On chciał wydobyć mnie z zapaści. Ze mną mógł zbudować wszystko od nowa, ale wiele ryzykował. Pamiętał ile godzin ślęczeliśmy przygotowując sprzęgła Jawy czy pracując przy silnikach z Czech. Mój sprzęt był w opłakanym stanie, ale życie osobiste też pozostawiało wiele do życzenia. Nie prowadziłem się jak należy. Jak pojawiała się okazja do tańca i baletów, to nie mówiłem nie. Nie potrafiłem odmówić. To żadna tajemnica, że byłem wówczas ostrym imprezowiczem. "Jacko" wierzył we mnie. Ufał, że pokonamy ten wyjątkowo trudny wiraż i wyjdziemy na prostą. Chciał wyprowadzić mnie na właściwą ścieżkę i udało mu się to. Jestem mu za to dozgonnie wdzięczny. Lubię uczciwie zapracować na sukces. Teraz smakuje on wybornie.
Jak dobry australijski stek?
- Coś w ten deseń…
Tai Woffinden. Niemalże utonął w głębinach oceanu, prawie dotknął Rowu Mariańskiego po śmierci ojca Roba, ale dzięki przyjaciołom i żelaznej woli walki, cudownej determinacji, wydostał się na powierzchnię wody. Ba, żegluje ku nowym lądom. Obudował się wspaniałymi ludźmi. Nie dość, że trafił na profesjonalistów, to przy tym oddanych sobie ludzi. "Woffy" podkreśla, że nie chce być przeciętnym Brytyjczykiem, który oczekuje, że przyjeżdżając do każdego kraju na świecie, wszyscy będą posługiwali się mową Szekspira. Tai lubi być zaradny, bo wie, że życie nie rozpieszcza, więc lepiej być przygotowanym na niepogodę, a poza tym, on lubi rozwijać się dla własnej higieny psychicznej. Dlatego nauczył się liczyć do stu po polsku. Nie ma najmniejszych problemów z zamówieniem taksówki i wskazaniem dokładnego adresu. Główne dania kulinarne w polskiej wersji językowej nie stanowią dla niego kłopotu. Lotnisko, restauracja, lekarz - on wszędzie chce się czuć swobodnie. Człowiek otwarty na świat.
Rozsiewa dobrą energię wokół siebie, więc dobro do niego wraca. Otoczył się wspaniałymi ludźmi: Peterem Adamsem, który wie wszystko na temat speedwaya. Ciocia Helen sprawuje pieczę nad sprzedażą firmowych koszulek Taia, mama Sue oprócz gigantycznej miłości do syna, opracowuje logistykę, załatwia bilety, prowadzi księgowość. Gary Penfold dba o wystrój i aktualizację strony internetowej, Nigel Pearson pomaga ułożyć listę występów w stacjach TV różnej maści, dziewczyna Faye dba o wizerunek swojego chłopaka, a fani odwzajemniają się Taiowi szacunkiem, bo "Woffy" to mistrz, który troszczy się o kibica. Przystanie, zrobi zdjęcie, rozda autografy. Tai - po prostu fajny gość. Lubi spoglądać za horyzont, bo przy całej pasji do speedwaya, dostrzega również inne odcienie życia… To co, Tai, zagramy coś na didgeridoo i zatęsknimy za wieczorem wśród Aborygenów w Coober Pedy?
Tomasz Lorek