Widziane z Rusi Czerwonej - seria nowa (4)

Wyciągnąłem z półki samizdat powielaczowej roboty, w zielonkawych niegdyś, a teraz pożółkłych, okładkach: "Nieznośna lekkość bytu" - głosi tytuł.

W tym artykule dowiesz się o:

Jeszczem nie przekartkował nawet, iżby frazą Kunderową się noviter nasycić, a tytuł wlazł w podświadomość. I rodzi skojarzenia.

A może by przemienić go na "Cudowną lekkość bytu"? Takie coś, co sugeruje (czy zgoła nakazuje), aby byt swój wieść tak, ażeby nie absorbować nim nadmiernie (a już na pewno nie nachalnie) świata dookolnego; aby mając coś do powiedzenia - czynić to, bez krzyku jednak, bez nacisku, z odrazą dla trybu rozkazującego; sugestywnie, acz nie władczo. Nie jest taka lekkość bytu fajna? Nie mogłaby być cudowna?
[ad=rectangle]
Duma mi się w taki deseń, albowiem skoczywszy do Bronowic mileńkich odwiedziłem stadion duszy bliski w Nowej Hucie. Magik od terminarza miał mnie w sercu, bo wystarczył jeden wyjazd, a załapałem się aż na dwa mecze (i co mi kto zrobi gdy oświadczę, że III-ligowe? Pomysłowi Dobromirowie uważający, iż słowem da się zagadać fakty, nie załatwiły jeszcze paragrafu, nakazującego pod rygorem odpowiedzialności karnej posługiwanie się określeniami fałszującymi rzeczywistość - w rodzaju "2. Polska Liga Żużlowa"…), dzięki czemu mogłem nie tylko zrewidować niegdysiejsze kody skojarzeniowe (bo z czym kojarzył mi się żużel, jeśli nie z zapachem spalanego oleju silnikowego wiadomej marki? A z czym kojarzy się teraz, jak nie z cudną skądinąd wonią dymu z węgla drzewnego, na który pokapuje tłuszcz z kiełbas lubo innych wyrobów przemysłu rzeźnickiego), ale i zebrać wrażenia, upoważniające do dumania nad cudowną lekkością bytu. Wrażenia, zresztą, korespondujące z treściami, które portal od czasu pewnego macierzysty, akurat porusza.

W meczu otóż z Kolejarzem z Opola był taki ładny wyścig, w którym junior Dróżdż nadspodziewanie dobrze radził sobie z bardziej doświadczonymi i wyżej klasyfikowanymi rywalami - i może nawet wygrałby ten bieg, aliści Trojanowski przewrócił się na łuku, wskutek czego uważny pan sędzia przerwał rywalizację. Roma locuta causa finita; toteż i ja nie wspominałbym o tym zdarzeniu, gdyby nie drobiazg, natrącający o moją cudowną lekkość bytu. Trojanowski padł, ale zaraz wstał; owszem, nie skoczył niczym pantera ku motocyklowi, iżby go sprowadzić na boisko celem umożliwienia konkurentom kontynuowania jazdy - ale też nie wysłał jednoznacznego sygnału, iż tego nie uczyni; usunięcie leżącej "szafy" były tym bardziej prawdopodobne, iż ku leżącemu klamotowi skierował się szparko pan wirażowy. Arbiter uznał jednak, że bieg przerwać trzeba – i zrobił to akurat wtedy, gdy trzej wciąż ścigający się łamali motory na wirażu. Zdezorientowany zapewne Dróżdż przywalił zaraz w bandę, tym samym skończyła się jazda Huckenbecka; w pozycji wertykalnej przetrwał jedynie Parys.

Wina arbitra? E tam, zaraz wina... Nie zamierzam go besztać, nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, iż zabrakło mu wyczucia i zastopował gonitwę w najgorszym momencie. Mógł poczekać chwilę, bo niewykluczone, że Trojanowski nawet dostojnym krokiem opuściłby tor - i pozwoliłby tym samym (być może) opolskiemu juniorowi odnieść sukces. Wiem, że chciał dobrze - i regulaminowo - ale wyszło trochę nie tak.

Tydzień później oglądałem mecz z drugim Kolejarzem, z Rawicza. Już w pierwszym wyścigu paskudnie nie wyszło koledze Przedpełskiemu: zaatakował ładnie na drugim wirażu, wyszedł od strony krawężnika na pozycję, umożliwiającą objęcie prowadzenia, ale przeszarżował, nie powstrzymał poślizgu motocykla i przydzwonił w Pytla, że aż strach. Ja tam - wieczny może naiwniak, albo wiecznie wierzący w dobro bliźnich (za wyjątkiem Dobromirów, szarogęszących się w sporcie żużlowym; u nich jakoś dobra, nawet dobrej woli, dostrzec nie umiem…) - nie podejrzewam chłopaka o chęć definitywnego wyeliminowania konkurenta; ja tam jestem zdania, że przecenił jedynie swoje umiejętności i najnormalniej nie zdołał zapanować nad siłą inercji swego motocykla. Oczywiste więc, że dla mnie sprawy nie ma: wykluczenie za spowodowanie upadku absolutnie aprobuję, żółtą kartkę może trochę mniej - raz, że te implanty z futbolu wciąż szkaradnie mi zgrzytają w sporcie, który miał swoje własne karomierze (ostrzeżenie, upomnienie, wykluczenie, wykluczenie do końca zawodów, dyskwalifikacja czasowa bądź dożywotnia), a dwa, że doprawdy nie mam pewności, iż był to faul zamierzony. Dyskutować wszelako nie próbuję, bo być może pan sędzia miał ochotę utemperować zawczasu dżygitów, pokazać, kto rządzi, oraz że rządzący jest stanowczy i bezkompromisowy.

Zabrakło mi jedynie cudownej lekkości bytu: po co pan sędzia czekał i zwlekał długie minuty, zanim ogłosił swoją decyzję? Przecież nie posiłkował się powtórkami z magnetowidu, nie prowadził konsultacji: tkwił niczym skała wyniosła i nieporuszona na swej wieży, tkwił i patrzył w przestrzeń (a może jasną przyszłość?). A tu aż się prosiło o szybką reakcję! Widownia, co naturalne, bardzo źle przyjęła wypadek. Na Przedpełskiego posypały się gromy, sporo nerwusów porzuciło miejsca na ławkach, gestykulowało nerwowo, wznosiło szpetne okrzyki mową, bezczeszczącą pryncypia eleganckiej polszczyzny. Sądzę, iż szybkie ogłoszenie wyroku - zwłaszcza, że okazał się surowy! – mogłoby znakomicie ostudzić niepotrzebnie podgrzane nastroje.

Cudownej lekkości bytu zabrakło mi wszelako i u sprawcy zamieszania (z tym, że takiej akurat reakcji brakuje mi notorycznie, nie tylko na torze Wandy, ale na większości stadionów): bo czy nie byłoby ładnie i roztropnie z jego strony podejść do obecnego na boisku prezentera, dysponującego mikrofonem bezprzewodowym, poprosić o udostępnienie tego sprzętu i wygłosić kilka słów w rodzaju "Przepraszam cię, Daniel, i przepraszam wszystkich. Nie chciałem tego, nie wyszło, bardzo mi przykro"? Kilka słów, a ile dobrego można dzięki nim osiągnąć?

Wiem, że pośród nas, miłośników żużla, niemało jest psotników, postrzegających mecz jak bitwę i traktujących sport jak ekwiwalent niegdysiejszych napieprzanek zakutych w stal dziwaków; napieprzanek z użyciem broni ostrej. Większość jednak nie przepada za awanturami: czy nie byłoby warto z myślą o nich nie zaniedbywać sposobności sformułowania jasnego przekazu, że to tylko sportowa rywalizacja, a nie wojna na śmierć i życie?

I zastanawiam się: czy gdyby na wieżyczce krakowskiej stał profesjonalista suto opłacany zamiast półzawodowca - czy na pewno potrafiłby dochować wierności cudownej lekkości bytu? Mam wątpliwości, podobnie jak mam wątpliwości, czy w ogóle możliwe jest uzyskanie gwarancji absolutnej doskonałości w sędziowaniu. Toć to część aktywności ludzkiej, a człowiek ma to do siebie, iż nie jest wolny od błędów. Jasne, sam znam arbitrów bliskich doskonałości, reagujących tak, jak sam bym, będąc na ich miejscu, zareagował (że przyrównuje do siebie - to tylko z uczciwości i poważnego traktowania materii, na temat której się wypowiadam), i znam takich, którym prowadzenie zawodów wyraźnie sprawia trudności, którzy byliby pewnie chorzy, gdyby podczas meczu nie pozwolili sobie na bodaj jedną niezręczność czy kontrowersję. I co? I nic. Dopóki ocenianiem postawy na wieżyczkach zajmować się będą ludzie z tego samego środowiska, dopóty będą równi i równiejsi. Czy naprawdę muszę to rozwijać? W osobistym rankingu wysoko - za wyczucie owej mojej cudownej lekkości bytu - lokowałem szanownych panów: Banasiaka, Kaczmarka, Kowalskiego z Zielonej Góry, Pieńkowskiego, Czerneckiego, Rzepę, nie zapominając naturalnie o arcymagiku wszech czasów Jolancie Szczepanku - czy na pewno wszyscy z nich przez wszystkie lata aktywności cieszyli się względami decydujących o wewnątrzśrodowiskowym rankingu i nominacjach? A z innej mańki: nie zamierzam deprecjonować poziomu fachowego niżej wymienionych, znam doskonale rejestry ich osiągnięć i status, ale przyznam się, iż np. PP. Grodzki junior, Wojaczek, Chmielewski, a nawet sam ś. p. Cheładze wydawali mi się nieodmiennie niekonieczni w roli współtwórców zawodów, które za własne pieniądze miałem chęć oraz honor obserwować. Do każdego zazwyczaj zgłaszałem jakieś zastrzeżenia, i każdy - też zazwyczaj - spłatał jakiegoś figla, który psuł mi radość z oglądania sportowej rywalizacji.

Nie gra mi w duszy tworzenie kolejnej profesji, nie wierzę, aby wzięcie tego czy owego na etat mogło wznieść go na wyżyny staranności, bezstronności, nieomylności. Wolałbym - wiedząc, iż to wołanie na puszczy - aby powstało jakieś gremium, złożone z ludzi niezainteresowanych osobiście personaliami sędziowskiego światka, które dokonywałoby ocen i na podstawie ich jednych wynosiło na wyżyny, innych wypędzało do piekła. Zdaję sobie jednak sprawę, że to nierealne: bo skąd wziąć takich aniołów? Jedno wiem: sądy środowiskowe (vide: korporacje prawnicze, do upadłego broniące ewidentnie szkodzących środowisku kumpli) nie sprawdzają się.
Ale co ja tam wiem... Może trzeba wierzyć i próbować?

Tylko żeby potem nie było, że nie przestrzegałem... Tak jak z kolegą Pedersenem, który z ogniem w oczach przekonywał leszczyniaków, że będzie zasypiał i budził się myśląc wyłącznie o dobru Unii, że osobiste ambicje punktołowa odrzuci precz, albowiem zrozumiał ostatecznie, iż najważniejszy jest wynik zespołu.
Bo: czyż nie mówiłem? Kto mnie czytał, zapewne pamięta...

Waldemar Bałda

Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas!

Źródło artykułu: