No a że obie są sztuką i wymagają nie lada umiejętności, wątpliwości brak. Raczej. Co do tej pierwszej - największy zasób doświadczeń mają PT politycy i podobni dżentelmeni mętnej konduity. Przyjść gdzieś, na jakąś uroczystość, zebranie, spęd, przed terminem, jak cywilizowany człowiek, który szanuje bliźnich - oj, błąd niewybaczalny, dowód słabości: można zginąć w tłumie. Przyjść niczym przedwojenny kolejarz, punktualnie - to pomniejszyć swoją ważność, narazić się samemu na oczekiwanie na spóźnionych. Spóźnić się zaś – wykwit wykwintu. Toć niech maluczcy przestępują z nogi na nogę, niech wypatrują: jam ważny, jam dostojny; ja mam czas, ja mam władzę, ja muszę mieć entree: cała sala patrzy, jak dostojnie kroczę, pozwalając organizatorom rozpocząć spotkanie.
[ad=rectangle]
Oczywiście, trzeba niemałej rutyny iżby nie przedobrzyć, jak notorycznie czynił pewien krótkotrwały senator z podkarpackiego miasta - w pysze swej tak przeciągał moment wkroczenia, że bywało, iż zniechęceni jego nieobecnością gospodarze kończyli już witanie czcigodnych gości, zanim łaskawie pojawiał się w sali. Zamiast wzbudzić podziw, musiał baranek - w złości - demonstracyjnie opuszczać zgromadzenie.
Sztuka wchodzenia wydaje się więc być dziedziną dość skomplikowaną - ale czy ze sztuką odchodzenia nie bywa podobnie? U żużlowców na przykład: czy pierwszy od lat brak dwucyfrówki w meczu jest zwiastunem zmierzchu wielkości czy przypadkiem? Czy utrata pozycji lidera drużyny zapowiada nieodwracalny proces obniżania notowań, czy też może wystarczy mocniej potrenować, uważniej wsłuchać się w podpowiedzi mechanika i trenera, szczodrzej sypnąć groszem na części? Czy porażki z juniorami to wypadek przy pracy czy niestety trwała tendencja?
Na takie pytania zazwyczaj nie ma prostych odpowiedzi. Andrzeja Huszczę niejeden i nieraz wysyłał na emeryturze, a on, bestia, w trzeciej dekadzie startów zdołał jeszcze wspiąć się na podium Złotego Kasku - Romana Jankowskiego sam w 1990 r. widziałem w roli trwale niezdolnego do wielkich wyników weterana, a on jeszcze pozbierał parę medali mistrzostw Polski (jeśli pamięć nie zawodzi, tylko indywidualnie oraz w parach - pół tuzina). Co teraz dzieje się z Tomaszem Gollobem - z oddalenia swego nie ocenię, nie rozstrzygnę, choć nie potrafię ukryć, iż coraz bardziej czuję się zażenowany jego występami.
Z Gollobem młodszym mam w ogóle problem: jak oceniać to, co uczynił w sporcie żużlowym? Bezsprzecznie jawi się najbardziej utytułowanym Polakiem wszech czasów, zawodnikiem, który w okresie swej kariery zdominował krajowe rozgrywki, a i w międzynarodowych miewał wiele do powiedzenia. Zatem: wielki szacunek. Jest jednak Gollob także żużlowcem, który zrobił jakże wiele złego dla dyscypliny, której - chcąc nie chcąc - stał się twarzą. Mam na myśli początek kariery (te rejterady z IMEJ - bo on za rok, za dwa zostanie mistrzem świata, więc po co miałby się ścigać z równolatkami; te rezygnacje z reprezentacji - osławiony list z tekstem o kawałku ścierwa na kiju; a i te wyjątkowo aroganckie wypowiedzi jego ojca, które szły wszak na konto syna) i mam na myśli rozkwit kariery, kiedy trudno było nawet uwielbiającym go dziennikarzom wyciągnąć odeń ludzkie słowo, kiedy jedyne, czym raczył bliźnich, były pycha i nadąsanie, i kiedy gniewał się na cały świat, doprowadzając od wykluczenia go z towarzyskiego grona żużlowców światowej czołówki. Przecież nawet wtedy, gdy wygrywał ważny plebiscyt "Przeglądu Sportowego" na sportowca roku, nie umiał wypracować sobie zachęcającego wizerunku: burczał pod nosem, dukał, gadał półsłówkami; naburmuszony i nieskory do uśmiechu. A był to czas, gdy czarnemu sportowi wyjątkowo pilnie potrzebny był pozytywny PR; Tomasz Gollob jako symbol żużla zmarnował tę okazję - wręcz po mistrzowsku.
Dochodzą do tego liczne, negatywnie świadczące o jego klasie, epizody, w rodzaju tego, gdy w ostatniej chwili opuścił testimonial powszechnie szanownego kolegi i rywala, wybierając lepiej płatną konkurencyjną imprezę, albo jak to odmawiał występu w finałach Złotego Kasku mówiąc prostacko, iż tych trofeów już ma dość, więc pozwala innym o nie powalczyć, względnie jak chorował w dniu finału IMP, a zdrowiał już nazajutrz, bo czekał go dobrze płatny mecz w Szwecji...
No a teraz mamy - co mamy. Osobiście nie przepadam za plemiennymi zachowaniami, i nie widzę większego problemu w przechodzeniu zawodnika z klubu do klubu (choć wciąż wysoko cenię przywiązanie do macierzystych barw), więc dla mnie pojawienie się kogoś z Torunia w impresariacie z Bydgoszczy (czy kogoś z Tarnowa w impresariacie z Rzeszowa) nie jest horrendum niewybaczalnym, to jednak dziwi mnie, że ktoś, kto przez lata deklamował o miłości do Polonii oraz Bydgoszczy, idzie na stare lata zarabiać właśnie w tym wrażym Toruniu - i to idzie, choć niemała grupa fanów Apatora jest jego akcesowi jednoznacznie niechętna. No, ale poszedł; i co? No właśnie to, co jest: że na razie, w sezonie będącym w rozkwicie, wielki mistrz bywa najsłabszym ogniwem Unibaksu. Trzy punkty w meczu to wynik satysfakcjonujący początkującego, ale dla multimedalisty to wynik dyskwalifikujący.
Nie twierdzę, że "Gollob się skończył"; boję się natomiast, iż sztuka odchodzenia jest mu obca. Że może przydarzyć mu się nieprzyjemność polegająca na fałszywej ocenie stanu istniejącego. Że z pozycji wirtuoza, któremu czasem - co nieuniknione - coś może nie wyjść, stoczy się na pozycję rentiera, wbrew logice i faktom rozpaczliwie trzymającego się żużla. Zgoda, on wie, w imię czego to robi: nawet dla bardzo zamożnego człowieka ten milion czy dwa miliony (a słyszałem i o wyższych kwotach) rocznie to wystarczająca pokusa, by narażać się na gwizdy dezaprobaty i wąchać spaliny z rur chłopaków, za nic mających tytuły i zdobycze. Aliści...
Nie przesądzam, że Gollob znalazł się na równi pochyłej - obawiam się jednak, że i tak nie do końca wzorcową karierę może sobie popsuć szpetnym finałem. Bo, zaiste, nader często nie jest ważne, jak się zaczyna, albowiem najważniejszy, zapadający w pamięć i ważący w sposób decydujący na ocenie tzw. całokształtu, pozostaje styl kończenia. A on... Cóż, rys na pomniku, jaki sobie budował wynikami (nie zachowaniem, żeby nie było wątpliwości, a też nie manierami), przybywa, rzec można nawet, iż uparł się, aby ich nadokładać, ile tylko zmieści. Nie żal? Toć w sporcie niewiele jest rzeczy równie żenujących jak starzejący się mistrzowie, obijani bez pardonu, z uporem nastawiający paszcze na kolejne ciosy... To coś, jak zwiędły adonis z zaczeskami a la Łukaszenka, któremu wciąż się wydaje, że idąc na dyskotekę wyjdzie z niej nie tylko z zadyszką i migotaniem przedsionków, ale i młodą panną.
Nie przekreślam Golloba - jak nie przekreślam Śwista, zamiast walczyć o medale z krajową czołówką, walczącego o punkty ze ścigantami trzeciej - nieraz - świeżości heroicznie w najsłabszej lidze, jak nie przekreślałem swego czasu Eugena Skupienia, dla którego szczytem możliwości bywały zwycięskie pojedynki z partnerami z pary najgorszej w Polsce Wandy. Przykro mi tylko, kiedy nie umiem oprzeć się wrażeniu, iż niektórzy wolą schodzić ze sceny z podkulonym ogonem, a nie w glorii.
Waldemar Bałda
Tomek mam nadzieje ze jeszcze wszystkim utrze nosa