To pewnie czysty przypadek, chociaż ta banalna ulewa w tym właśnie miejscu i czasie może w tym akurat przypadku urastać do rangi wręcz symbolu. Bo oto z woli niebios przerwany został mecz drużyn, z którymi Grzesiek w swojej żużlowej drodze był związany najmocniej. W Grudziądzu się przecież wychował, w barwach tego klubu sięgał po pierwsze ligowe punkty i juniorskie laury. Ot chociażby medale Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Polski. A potem żużlowy los rzucił go właśnie do Lublina, gdzie startował przez kolejne sezony.
[ad=rectangle]
Opatrzność wyręczyła więc niejako organizatorów i oszczędziła dylematów co zrobić z trwającym spotkaniem, kiedy dramatyczna wieść dotarłaby na stadion. Być może pamiętała smutne "jasełka" sprzed dwóch lat, które działy się po dotarciu informacji z wrocławskiego szpitala, że w wyniku obrażeń na torze zmarł w nim Lee Richardson. Opatrzność oczywiście wiedziała co robi, co konstatuje z pewnym smutkiem. Po potwierdzeniu wiadomości o śmierci grudziądzkiego zawodnika z "centrali" poszły do klubów prośby aby przed meczami, które dopiero miały się rozpocząć uczcić jego pamięć minutą ciszy.
Już sam fakt, że na wszelki wypadek takie prośby zostały skierowane, może świadczyć, że nie do końca dowierzono klubom, czy same wykażą się zrozumieniem na tyle, aby zadbać o taki gest. Bo ja niestety nie jestem tego do końca pewien. Przekonałem się zresztą o tym oglądając na jednym z krajowych stadionów ligowy mecz w ten smutny, niedzielny wieczór. Chwila ciszy owszem była, ale nikt nie wpadł na to, aby może to spotkanie zważywszy na okoliczności, nie rozegrać przy nieco ograniczonej oprawie. Można było sobie naprawdę darować wesolutką, weselną wręcz muzykę robiącą za klubowy hymn, podczas przejazdu zawodników.
Można było zwrócić uwagę stadionowemu wodzirejowi, aby ograniczył tym razem wybuchy radosnej ekstazy po każdym wyścigu wygranym przez gospodarzy. Można było zwrócić uwagę młodocianym fanom, że transparent określający jednego z zawodników ekipy przyjezdnej mianem "żużlowego bandyty" nie licuje. Nie licuje w ogóle, a w takich okolicznościach przede wszystkim. Tego jednak nie zrobiono. Po wspomnianym meczu udałem się na konferencję prasową, bo byłem ciekaw, czy któryś z kolegów młodszych dziennikarzy (cóż, jak to mawiają lustro ewentualnie może cię oszukać, ale pesel nigdy) zagadnie zawodników i trenerów, którzy też wiele lat jeździli na żużlu o Grzegorza Knappa. Przecież znali go, a sami wielokrotnie znajdowali się w ekstremalnych sytuacjach.
Chodziło po prostu o cień refleksji, kilka ciepłych wspomnień. Żadne pytanie na ten temat jednak nie padło. Nikogo to nie zainteresowało. Ważne było tylko to co tu i teraz. No i w następny mecz. Ryzyko utraty zdrowia, a nawet życia jest niestety wpisane w naturę sportów motorowych. Nie tylko żużla , bo przecież także motocrossu, enduro, wyścigów motocyklowych, rajdów samochodowych czy osławionej Formuły 1. Mieliśmy na to wiele smutnych przykładów i niestety musimy liczyć się z tym, że będziemy świadkami podobnych zdarzeń w przyszłości, chociaż nikt tego nie chce. Ale do cholery przecież nie jest to wydarzenie banalne, nad którym można przejść lekko, łatwo i przyjemnie do porządku dziennego, potraktować niczym jeden z wielu zalewających nas medialnych faktów, które jednym uchem wpuszczamy, a drugim wypuszczamy, typu "tragedia Ronaldo, gwiazda zwichnęła sobie środkowy palec u prawej stopy". Mój młodszy kolega po mikrofonie, reporter TVP Filip Czyszanowski powiedział mi dziś, że w naszym żużlu sprawy ostateczne zdają się wcale nie być ostatecznymi. Pytanie brzmi: gdzie jest granica tej barbaryzacji.
Robert Noga
P.S. Nie wiem, czy tragiczna śmierć Grzegorza nie uśmierci także zjawiska pod tytułem polski lodowy żużel. Bo był on przecież jedynym w kraju zawodnikiem profesjonalnie uprawiającym ten rodzaj wyścigów. Jeżeli jednak w przyszłym roku odbędzie się kolejny Sanok Cup to już dziś proponuje, aby otrzymał on miano Memoriału Grzegorza Knappa.
Po prostu pamiętam atmosferę gdy ginęli inni, teraz chyba do gł Czytaj całość