Toć tytuły tytułami (aczkolwiek ważne są niebywale), medale medalami, sekty wielbicieli starzejących się bezlitośnie dawnych mistrzów sektami, a bez juniorów, bez młodzieży, bez naporu, jaki czyni na pozycje rozmaitych kocurów tłustych - ani rusz!
Miło mi, gdy stąd i zowąd dolatują do mnie głosy miłośników żużla, podzielających mój pogląd, iż szkolenie to (bez popadania w przesadę) racja stanu polskiego speedwaya, coś dalece ważniejszego od zwycięstwa w lidze z przedrostkiem oraz apendyksami, od dwukrotnego złojenia sempiterny sąsiadom z północy względnie południa. Ba! To ważniejsze nawet od wyniku finansowego antrepryzy z PT Panem Prezesem Stępniewskim na czele, a nawet od pozycji w hierarchii zasiadających przy stole w PZMot.-owskiej gajówce PT Pana Przewodniczącego Piotra.
[ad=rectangle]
Cieszyłbym się jednak znacznie dynamiczniej, gdyby z poglądem tym zgadzali się dalece ważniejsi nie tylko ode mnie PT Bonzowie, z woli czy tam niedoli demokratycznych procedur wyniesieni na wyżyny decydenckie: bo nie ode mnie, nie od nas, szarych wielbicieli sportu zwanego czarnym, zależy jego przyszłość, lecz od nich. Od nich: z dezynwolturą problemu nie zauważających, z lekkością udających, że problemu brak. Choć problem - jak się na mej Rusi Czerwonej (czy raczej na tych resztkach historycznej Rusi Czerwonej, które uchowały się w granicach naszej RP; to uwaga dla sensatów, co krzywią się na tytuł niniejszego) mówi - wielki jest jak czapka.
O niegdysiejszym świecie, PRL-owskim, już nawet nie wspominam, bo wiadomo: nie było nic, była bieda, Mieczysław Fogg i władza ludowa; tylko sport dostarczał rozrywek, tylko sport dawał szansę obejrzenia świata większego niż macierzysty powiat czy województwo. Kiedyś (wierzę na słowo relacjom, bo aż tak jaszczurzą pamięcią pochwalić się nie mogę, ażeby znać to autopsji; coś mi tam tylko w zakamarkach jaźni majaczy) nikt nie potrzebował czynić wielkich starań o pozyskanie kandydatów na sportowców, albowiem sami pchali się do klubów drzwiami i oknami, przechodząc następnie swoiste terminowanie w charakterze pomagierów, czyścicieli sprzętu pierwszej drużyny, panów "przynieś, wynieś, pozamiataj". Dopuszczenie do motocykla było pierwszym krokiem do indygenatu - pasowania na żużlowca. Potem różnie bywało, ale nikomu nie mieściło się w przestrzeni pod czupryną lubo łysiną, aby klub mógł istnieć bez szkółki. Bodaj takiej - na papierze jeno istniejącej. Nie wiem, czy obecni PT Bonzowie mają tego świadomość, ale nawet w ostatniej dekadzie minionego stulecia istniał wymóg szkolenia - kto w określonym regulaminem (a regulaminy były wonczas o niebo mniej obszerne od współczesnych, za to chyba jakby mądrzejsze!) okresie nie doprowadził do licencji jednego wychowanka, tracił prawo zatrudniania obcokrajowca. Było tak przecież, było! I restrykcje wymyślono nie po to, by kogoś gnębić, ale by zapobiec demontażowi systemu szkolenia.
Tak nawiasem, dziś pewnie brzmi to jak bajka o żelaznym wilku. Nie ja jeden odnoszę wrażenie, że mnóstwo rygorów w regulaminach pojawia się nie w imię osiągnięcia dalekowzrocznie wypatrzonego celu, ale po to, aby już, zaraz, zrobić komuś kuku...
Wracając zaś do moich baranów, czyli juniorów. W owych latach dziewięćdziesiątych wieku nie tak dawno minionego, czasach tak cudownych, ja, padalec zwiędły, suponowałem w "Tygodniku Żużlowym", wyjąc niczym zwierz w puszczy, że to niedobrze, bo to za mało: miałem czelność żądać wprowadzenia przymusu szkolenia obwarowanego bardziej dotkliwymi sankcjami! Postulowałem otóż, aby klub, który we wszystkich turniejach o MDMP nie wystawi pełnej, pięcioosobowej reprezentacji, karany był odejmowaniem w następnym sezonie dużych punktów w rozgrywkach ligowych. Uważałem bowiem, że już dzieje się źle, a znając klubowe tendencje nie żywiłem złudzeń, iż dżentelmenów, dla których wsypanie milionika do kieszeni zagranicznego franta to działanie nader zasadne, a nawet patriotyczne, wysupłanie zaś dziesięciu tysięcy na szkółkę to wyrzucanie pieniędzy w błoto, rozrzutność niewybaczalna, można w inny sposób zniechęcić do podcinania gałęzi, będącej podparciem ich zacnych sempitern. Dziś widzę, że tamci filuci, wykorzeniający z żużla ducha sportu na rzecz komiwojażerskiej partaniny, nie byli jeszcze najgorsi. Bo gdyby byli - to jak nazwać tych zacności wielkiej mężów oraz damy, co to aktualnie klubami rządzą i w klubach się szarogęszą (wespół z tymi, rzecz jasna, co to na wyższy poziom wszedłszy, na kluby patrzą z wyżyn)?
Przecież takiej hucpy, jaką mamy i - ku memu niezmiennemu oraz bezgranicznemu zdziwieniu - tolerujemy, jakby była stanem normalnym, nie było nigdy i nigdzie. Jeden utalentowany chłopak w rozgrywkach ligowych dorosłych może jeździć w barwach dwóch klubów, w MDMP startować gdzie indziej, a w MIMP dla chwały jeszcze kogoś innego! Pomijając już wszystkie inne tego stanu niedorzeczności - przecież chłopczyna już na początku swej drogi sportowej dostaje lekcję, że przywiązanie do klubu to coś chyba z Marsa, że lojalność wobec kibiców nie istnieje, a wszystko, co ma sens, to od najmłodszych lat patrzeć i baczyć, gdzie coś płacą oraz gdzie płacą lepiej... Bo nikt mi nie wmówi, że np. PP Pawliccy swego czasu zdobywali medale rozgrywek młodzieżowych dla warszawskiej antrepryzy (przecie nie klubu sportowego!!!) w imię miłości do Hanny Gronkiewicz-Waltz, z podziwu godną bezmyślnością nagradzającej ich potem laurami przeznaczonymi dla czołowych juniorów naszej stolicy...
Głupie to, głupie bezecnie. Najgłupsze zaś, że nie widać zwiastunów zmian na lepsze - no, chyba, że ktoś z Państwa, czyniących mi honor czytaniem moich elukubracji, zdobył wiedzę, budzącą nadzieje, iż na decydenckich wyżynach ojczyzny naszej nie umościli się wyłącznie samobójcy którzy sądzą, iż dyscyplina sportu, w sposób zamierzony i z premedytacją odżegnująca się od wychowywania następców, ma świetlane perspektywy.
Ja, niestety, o niczym takim nie słyszałem. Nad czym szczerze boleję.
Waldemar Bałda