Ileż to świetnych karier rozpoczynało się od czyjegoś nieszczęścia, kontuzji zwłaszcza, która eliminując z areny rywalizacji mistrza, otwierała oczekującemu swoich pięciu minut drogę do składu - a on, raz je zająwszy, nie usuwał się z niego przez długie lata.
[ad=rectangle]
Taki mechanizm działa - i obowiązuje - w każdej dyscyplinie, i w każdej głównymi jego beneficjentami są juniorzy, wyskakujący z niebytu, aby z większym czy mniejszym sukcesem przekonywać świat, iż zasługują na względy. W każdej - z wyjątkiem naszego żużla zacnego. Osobliwie tego w odmianie najbardziej miłowanej między Odrą a Bugiem, czyli ligowej.
Myśmy są bowiem gęsiami, co to własnego języka nie znają. My mamy angielski idiotyzm, skrywany pod kryptonimem ZZ, czyli przyznajemy przewagę zawodnikom fantomowym nad ludźmi z krwi i kości. Owszem, owszem, przyznaję bez bicia, pomysłowi Dobromirowie z kręgów prawodawczych wysilili się na ukrócenie procederu wysyłania dołujących jeźdźców na L-4 i przywilej zastępowania chromego (bądź udającego chromanie) żużlowca przyznali tylko jednej osobie w drużynie, ale przecie nie pozbyli się tego nieporozumienia w całości.
A co, jeśli faktyczna - nie udawana - kontuzja zdarzy się sportowcowi, który nie jest najskuteczniejszym, ergo nie podpada pod ów przepis? Normalnie na jego pecha czyhałby słabszy zawodnik, trenujący pilnie, pozostający w ustawicznej gotowości; normalnie jego pechem radowałby się jakiś młody wilczek, głodny występów przed wypełnionymi trybunami. My jednak wolimy coś innego.
Oto wielki Falubaz ("wielki" bez przekąsu: toć to mistrz, nałogowo zdobywający ostatnimi czasy medale, pyszniący się zasobnością finansową i apetytami godnymi hegemona, niewiele tylko może mniejszymi niż te z Torunia z okresu rządów prezesa Karwana) - gdy z różnych powodów wypadło mu ze składu dwóch pewniaków (trzeci zaś, kandydat na indywidualnego mistrza świata, zgubił gdzieś formę i uporczywie jej poszukuje...), nie typuje zastępców spośród własnego zaplecza, jeno nerwowo przepatruje europejskie rynki i nie ukrywa oskomy na pewnego Niemca... Oto cudna Unia Leszno, która była zawsze klubem porządnym, a nie impresaryjną wydmuszką, i na brak kandydatów do jazdy nie mogła się nigdy uskarżać, kiedy w podstawowym jej składzie pojawiły się luki, spowodowane kontuzjami, nie nominuje w nagrodę za postawę na treningach młodziaka (względnie nie awansuje oczekującego w kolejce bardziej doświadczonego jeźdźca), tylko na wyprzódki wyciąga z niebytu jakiegoś Duńczyka. Ja wiem: stracić dwóch pewniaków - rzecz to niemiła, ale przecież w sporcie nie takie dopusty Boże spadały na drużyny przed zawodami i zawsze radzono sobie bez wykonywania nerwowych ruchów.
Nie chodzi tu o to, bym się czepiał - czy to Falubazu, czy Unii. Chodzi tylko o zjawisko: że w światku, zaludnionym przez PT Impresariów, nie rozumiejących czym jest sport, wszystkie składy krojone są bez wyobraźni, przewidywania komplikacji, ściśle na miarę, praktycznie bez najmniejszego zapasu. To nie mój pogląd, to fakt; fakt zasłyszany i zweryfikowany przez praktykę. Toć z tego toku rozumowania pochodzi zmniejszenie liczebności drużyn ligowych z dawnych nawet dziewięciosobowych do złożonych z siedmiu, toć z tego samego źródła inspiracji wyrasta kontraktowanie absolutnego minimum kadrowego. A i taką, nie inną, genezę, ma zapisywanie w umowach zobowiązania pracodawcy do zapewnienia zawodnikowi umówionej liczby startów.
Ktoś, kto wie, że bez względu na to, czy będzie umiał "dogadać się z silnikami", czy będzie w stanie przejechać cztery okrążenia bez zakwasów w mięśniach, powołanie na mecz dostanie, ma absolutny komfort, więc nie należy oczekiwać, iż ze swej strony zrobi wszystko, aby swą formę psychofizyczną oraz sprzętową utrzymywać na jak najwyższym poziomie. A i ten drugi ktoś, kto ma świadomość, iż w gruncie rzeczy miejsca w składach na kolejne zawody zostały przed sezonem rozdzielone - czy będzie wpędzał się w koszty i zatrudniał (wykładając bodaj tylko - i tak niemałe - pieniądze, wypłacane z tytułu "przygotowania do sezonu") zbędne mu dusze? Skoro liberalny ponad miarę oraz rozsądek regulamin pozwala praktycznie na okrągło dokooptowywać do składu zawodników, czy jest sens hołdować niegdysiejszym zasadom?
Jasne, że nie zawsze i nie wszędzie jest tak nieroztropnie. W Lesznie mileńkim, wyżej przywoływanym, poza odkurzeniem Duńczyka potrafiono wystawić młodziutkiego Smektałę. Nie chwalę nikogo ani niczego na wyrost, nie przesądzam; nie można przecież wykluczyć, że gdyby było więcej czasu i dało się znaleźć wolnego juniora - 16-latek nie zaliczyłby debiutu, bo szefowie wyszperaliby gdzieś nastolatka z obcym paszportem. Ale fakt jest faktem; podobnie jak udany występ awansowanego z przypadku do statusu nosiciela plastronu z najniższym numerem Tobiasza Musielaka. Swoją drogą ciekawe, czy dwie trójki tego ostatniego nie sprawiły prawdziwym fanom więcej radości niż dorobek Michelsena...
W każdej jednakże dyscyplinie, opierającej się na rozgrywkach drużynowych, ideałem jest posiadanie kadry przynajmniej dwa razy liczebniejszej od wymaganego regulaminem minimum: chodzi zawsze o to samo, o stworzenie wewnętrznej konkurencji. Wszak dla nikogo nie jest tajemnicą, że brak rywalizacji, pewność miejsca w składzie, prowadzi do osiadania na laurach, a w konsekwencji nie tylko stagnacji, ale zgoła obniżenia lotów. Żużel to dyscyplina specyficzna, wiadomo, ale i na żużlu sytuacja, w której absolutny brak konkurencji wewnątrz drużyny oznacza pewność powoływania na kolejne mecze, na pewno nie jest zdrowa. No a co mówić o pretendentach do mistrzostwa, którym jedna, druga kontuzja (nic nadzwyczajnego w sporcie tak ryzykownym, normalność przecież!) demoluje wszystkie planu i zmusza do nerwowego poszukiwania byle jakiej "sztuki", zdolnej skompletować ekipę. Toć to istna żałoba i sromota.
Dziwne mamy obyczaje, bardzo dziwne; coraz dziwniejsze. A zza horyzontu wychodzą jeszcze inne dureństwa (informacja dla purystów: nie wymyśliłem tego słowa - a żałuję, bo poręczne... - lecz zaczerpnąłem ze słownika mówcy barwnego w randze marszałkowskiej, dla ułatwienia dodam: nosiciela tytułu Pierwszego Marszałka Polski): oto skompromitowana do szczętu - a zatem niegodna uważnego słuchania - osobistość z Torunia wypuściła właśnie szczura w postaci sugestii, jakoby cała Polska sprzysięgła się przeciwko jej żużlowej antrepryzie. "Bez wątpienia mamy jednak rok cudów w Enea Ekstralidze", zagrzmiała osobistość w/w. "Nie sugeruję, że ktoś pojechał przeciwko Unibaksowi. To jednak wygląda tak, jak wygląda", uzupełnił błyskotliwy wywód.
Zaiste: rok cudów; ale raczej nie mamy go, lecz mieliśmy. Jakich bowiem cudów było trzeba, ażeby osobistość ta - wespół z przynajmniej dwoma innymi - nie została definitywnie wykluczona z żużlowej społeczności po zeszłorocznym chamstwie, zafundowanym całej Polsce w Zielonej Górze? Przecież tego towarzystwa nie powinno w ogóle być na stadionach, a przynajmniej nie tam, gdzie zazwyczaj bryluje. Osobistość, użalająca się nad rzekomym "rokiem cudów" powinna się cieszyć, że firmowana przezeń drużyna jeszcze znajduje rywali.
Waldemar Bałda