Inna sprawa jednak, że z komfortu, polegającego na możliwości zamknięcia w każdej chwili wrót przed niemiłymi faktami tudzież osobnikami, też trudno zrezygnować. Tak czy owak, fajnie dowiedzieć się czasem, iż w wielkim świecie powie ktoś (albo dzieje się) coś, co miodem na serce spłynie.
[ad=rectangle]
Oto znakomity mój współobywatel Zachodniej Małopolski imieniem Robert (tu przyznać się muszę, iż kiedy na odludziu dziczeję do imentu, zwracam się ku cywilizacji w Bronowicach, które leżą koło Krakowa i tylko na skutek złośliwości niejakiego Hansa Franka są częścią tego stołecznego i królewskiego miasta) ogłosił w tymże miejscu, w którym mam zaszczyt własne poletko uprawiać, iż warto byłoby rozważyć sensowność rozgrywania żużlowych play-offów. Święte słowa - pozwolę sobie szepnąć. A może i nie szepnąć, a zakrzyknąć, bo przecież (co Każdy Roztropny i Szlachetny, Kto zadawał sobie w przeszłości trud czytania moich opinii, zapewne pamięta) od lat jestem przeciwnikiem tego kolejnego z nieporozumień, implantowanych nie wiadomo po co przez kolejne ekipy profanów, snadź niepotrafiących delektować się żużlem w całej jego urodzie, i zmuszonych szukać ekstrapodniet.
Rozumiem, że są na tym świecie cudnym osobnicy, którym nie wystarcza możliwość odbycia aktu strzelistego sam na sam z li tylko dziewczyną, bo muszą mieć w tym czasie w tle włączony ekran z filmem o fabule nieskomplikowanej, aktorstwie cokolwiek jednostronnym i treści niewyrafinowanej. Rozumiem, ale nie sądzę, aby ich osobiste problemy miały być przekładane na normę, obowiązującą wszystkich.
Głównym wszak mankamentem systemu play-off jest - podobnie jak najnowszych zasad rozgrywania finału (podkreślam: finału, nie eliminacji!) IMP - jest brak sprawiedliwości. Ktoś, kto przez cały rok nie szczędził grosza i sił, wygrywając wszystko, co było do wygrania, w nagrodę dostaje wątpliwy przywilej bycia gospodarzem meczu rewanżowego półfinału i finału. Zważywszy, iż wcale nie nieprawdopodobna jest sytuacja, w której rywal lidera skąpił na zawodników, opędzał wyjazdy rezerwowym składem i zajął czwarte miejsce psim swędem, trudno tu mówić o sprawiedliwości i ekwiwalentnym bonusie. Zwłaszcza wtedy, gdy (co też nie jest wydumaną sytuacją teoretyczną) ten bezsprzecznie najlepszy w przeddzień decydującego dwumeczu traci bodaj jednego, za to najskuteczniejszego, żużlowca.
Można wygrać w sezonie 17 meczów (14 w regularnym sezonie, 2 w półfinale play-off, 1 w finale), przegrać jeden - i nie być mistrzem; można przegrać 10 razy (8 w rundzie zasadniczej - jeśli dojdzie do polaryzacji wygranych i o zakwalifikowaniu do czwórki zadecydują małe punkty - 2 w play-offie) - i zostać udekorowanym złotym medalem. Więc gdzie tu sprawiedliwość, ta elementarna?
Podporządkowywanie wszystkiego fortunie (która niekoniecznie bywa przyjaciółką najlepszych) nie jest rozwiązaniem najrozsądniejszym ani właściwym. Podobnie zresztą jak system wyłaniania indywidualnego mistrza świata. Trochę już się w życiu natłumaczyłem bliźnim jak to jest, że zwycięzcą rundy GP zostaje ktoś, przy nazwisko kogo w oficjalnej cedułce widnieje mniej punktów niż przy personaliach sklasyfikowanych niżej (nie muszę chyba dodawać, że tłumaczenia były nieskuteczne i nikogo do sensowności tych zasad nie przekonałem...). A przecież w tych rundach chodzi przede wszystkim o zgromadzenie jak najobfitszego łupu właśnie punktowego… No więc kto powinien być wyżej? Pan, który wygrał 5 wyścigów głównej fazy i półfinałowy, a w finale zajął drugie miejsce - czy naprawdę koleżka, w sześciu biegach drugi i tylko raz najszybszy?
W żadnej dyscyplinie, opierającej się na bezspornych wyliczeniach, a nie na wrażeniach arbitrów, taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia. Na żużlu została wyniesiona do rangi cnoty. Bo my (lecz czy na pewno my?) kochamy mieć emocje?
Mnie tam żal, że jest, jak jest. Przed laty, gdy promotorzy stosowanych współcześnie kombinacji nie byli jeszcze samodzielnymi bytami ani nawet żywotami poczętymi, i gdym biegał po świecie z dobrowolną misją propagowania sportu żużlowego, zachęcałem potencjalnych kibiców argumentem: że tu żaden sędzia niczego nie przekręci, tu nie da się powiedzieć, iż czwarty na mecie jechał ładniej od szybszych, więc to jego ogłaszamy tryumfatorem, oraz że zasady i regulaminy są proste jak drut, a zrozumiałe nawet dla milicjanta. Dziś takiego zadania nie podjąłbym się, nie ma głupich; za żadne skarby.
Ale inna rzecz, że kiedyś, gdy raz po raz w naiwności młodzieńczej obijałem się o mur niesprawiedliwości, wznoszony przez możnowładczych działaczy socjalistycznego chowu - a to karzących niepokornych zawodników dyskwalifikacjami (Eugeniusz Błaszak), a to tępiących zwolenników dynamicznej jazdy nieomal figurowej (Józef Jarmuła), a to ze zwykłego widzimisię przekreślających marzenia sportowców (Jan Mucha, któremu odmówiono zgody na żużlowe saksy w Anglii, na których chciał zarobić na silnik, potrzebny mu do występu w finale IMŚ), a to dopuszczających się nieustannych machlojek z pieniędzmi w tle (forinty Stali Rzeszów) - pocieszałem się myślą, że menażeria ta nie jest wieczna, że nominaci komitetów partyjnych wreszcie odejdą i zastąpią ich ludzie młodszego pokolenia, jak moje. Mądrzejsi, uczciwsi. Niestety, moje pokolenie odchodzi coraz żwawiej na śmietnik historii (czy zgoła na cmentarz, taki realny) nie zdziaławszy w speedwayu niczego nadzwyczaj wartościowego, głos należy do przedstawicieli generacji znacznie młodszych - a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pod względem sensowności i poszanowania elementarnej sprawiedliwości jest jeszcze gorzej niż za rządów tamtych lamusów z PRL-owskim sznytem.
Ale to już całkiem inna historia, godna osobnego potraktowania. A na razie: współobywatelu Zachodniej Małopolski, Czcigodny Robercie - jestem za! Precz z play-offem!
Waldemar Bałda