Jej lider Roman Jankowski tego dnia wygrywał jak chciał. Zdobył mały komplet 24 pkt. w pięciu biegach na 25 możliwych, z jednym bonusem na rzecz swego klubowego kolegi Jana Krzystyniaka. Ten dorobek wyniknął z faktu, iż był to czas zwariowanych wyścigów sześciu naraz. Raz tylko za popularnego i bardzo lubianego w Rybniku "Jankesa” wpuszczono rezerwowego Darka Balińskiego i ten... wygrał wyścig, co najlepiej obrazuje ówczesną potęgę Unii. Takiej przewagi w finale MPPK nie osiągnął nikt nigdy nad nikim, chociaż rok wcześniej w Ostrowie Unia Leszno uzyskała zaledwie punkcik mniej - 49 (przy maksimum 54). Wtedy dla odmiany liderem "byków” okazał się Zenon Kasprzak, uzyskując 28 pkt. (na 30), z jednym bonusem. Unia Leszno wszystko w kraju wygrywała, bo miała wybitną trójkę żużlowców: Jankowskiego, Kasprzaka i Krzystyniaka - leszczyniaka z Zielonej Góry. Kasprzakowi nie udało się obronić Złotego Kasku z 1987 roku (w 1986 Kask zgarnął Jankowski), po który sięgnął w omawianym 1988 roku młodziutki 20-latek Piotr Świst - gorzowska rewelacja przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku.
Wracając do rybnickiego finału, trzeba wspomnieć o ROW, gdzie apetyty rosły w miarę jedzenia, bo pysznił się tam dobrą formą (już niestety nie Pyszny) Mirek Korbel oraz dwaj bracia, poruszający wyobraźnię: Antek i "Egon” Skupieniowie. To oni wywalczyli srebro MPPK’88. Piotr Pyszny poszedł był sobie przed rokiem na sportową emeryturę, powiedział dość, wszedł mocniej w biznes, gdzie z wielkim powodzeniem realizuje się do dziś. Wciąż był za to zawsze solidny, oddany drużynie Bronisław Klimowicz - współlider ROW ostatnich lat, także dzisiejszy wzięty biznesmen, działający "przed sia” jeszcze w trakcie swojej kariery. Oprócz nich nadzieje w Rybniku budził Henryk Bem i waleczny aż do bólu Adam Pawliczek. W składzie Wybrzeża Gdańsk na finał pojawił się, co ciekawe urodzony w Rybniku, Mirosław Berliński w rezerwie, Stenka, no i Grzegorz Dzikowski, który w Rybniku przyjmowany był mało przychylnie, delikatnie mówiąc. A wpływ na ów odbiór zawodnika w kolebce żużlowej Polski miał finał mistrzostw świata par sprzed trzech lat, kiedy to Dzikowski i Huszcza w strugach deszczu dali mokrą plamę, przegrywając wielki finał światowy MŚP‘85, podczas gdy w gotowości bojowej pozostawał Piotr Pyszny, a wcale nie gorszy od niego był wówczas Bronek Klimowicz. Taka rybnicka para - Pyszny, Klimowicz - mogła również przegrać pamiętny finał światowy najlepszych par, ale o ileż czystsze byłoby sumienie ówczesnego selekcjonera Jana Malinowskiego, dającego szansę przynajmniej jednemu z solidnych zawodników klubu gospodarza. O to się aż prosiło, ale cóż, to zawsze jest ryzyko selekcjonera.
Uszanujmy tamte trudne wybory, bo niewątpliwie były podejmowane obiektywnie, z troską o jak najlepszy wynik polskiej reprezentacji. Podjęte ryzyko, albo raczej jego brak, przyniosło tym razem marny skutek – Huszcza i Dzikowski zajęli "zaszczytne” siódme - ostatnie miejsce w finale. Taki wynik spowodować musiał brak sympatii rybnickich kibiców dla dwójki przegranych, choć Huszczy wybaczono błyskawicznie, bo ten człowiek jednym uśmiechem zdobywał sobie sympatię mas. Dzikowskiego natomiast traktowano w Rybniku mało gościnnie. Nikt nie chciał mu wybaczyć marnego występu (kosztem Pysznego w życiowej formie) podczas rybnickiego finału MŚP, bo Rybnik wciąż żył latami swojej niedawnej wielkości. W tym miejscu można było tylko wygrać, a jeśli przegrać, to… raz na zawsze (gdzie te czasy?...). Grzegorz Dzikowski owego majowego dnia 1988 roku nie błyszczał w Rybniku nadzwyczajną formą, był zaledwie cieniem Dariusza Stenki, jednego z lepszych aktorów spektaklu (21 pkt.), co dało zespołowi Wybrzeża czwarte miejsce, za "brązową” Stalą Gorzów, walczącą zajadle z charakterystycznym Świstem.
Zawody już miały się ku końcowi, gdy niespodziewanie słabiej dotąd dysponowany kapitan i zarazem trener "Jaskółek” Bogusław Nowak stanął przy taśmie startowej do wyścigu 17 - przedostatniego całych zawodów. Wychowanek Stali Gorzów miał 36 lat, gęsto zapisaną piękną sportową kartę (Indywidualny Mistrz Polski ‘77), niczego nikomu nie musiał udowadniać, ale... poszedł "o jeden most za daleko”. Gra nie szła już przecież o medal, lecz co najwyżej prestiż, a poza tym tego dnia całkiem nieźle dotąd poczynał sobie podopieczny Nowaka Janusz Kapustka (13 pkt.). Skąd więc taka decyzja? - trudno to pojąć. Nadmierna ambicja? Przeznaczenie? Było koło godz.19, promienie majowego słońca od zachodu biły niemiłosiernie po oczach żużlowców pokonujących ostatni łuk. Doświadczony Bogusław Nowak, znany z wyśmienitej techniki jazdy, wystartował niczym rakieta, jak za najlepszych lat, długo przewodził stawce sześciu jeźdźców. Szedł płynnie przyczepnym środkiem toru z ogromną przewagą, gdy nagle - podszept złego - w ostatni łuk wszedł po małej, wpadł w koleinę i… tak prozaicznie - mało dramatycznie upadł, tuż przy białej kresce krawężnika. Zwinął się w kłębek, odwrócony fatalnie, tak, że już gorzej się nie da - plecami do kierunku jazdy. Może na moment stracił orientację? Niestety, tym samym torem poruszał się rozpędzony motocykl Dzikowskiego. Gdańszczanin oślepiony słońcem nie dostrzegł lidera tarnowian do ostatniej chwili i uderzył niczym stalowy pocisk w bezbronne ciało leżącego. Najeźdźca sam przeleciał w powietrzu kilka metrów i, koziołkując, też ciężko upadł na tor. Reszta zawodników, jadąca szerzej, szczęśliwie ominęła "barykadę”. Wypełnione trybuny zamarły w bezruchu. Wszyscy wiedzieli, że stało się coś strasznego. Obawy dotyczyły obydwu żużlowców, ale siedzący bliżej ostatniego łuku (w tym moja skromna osoba) nie mieli wątpliwości kto ucierpiał bardziej. Dzikowski po chwili wstał niegroźnie poobijany, natomiast Bogusław Nowak nigdy już nie stanął na własnych nogach. W wypowiedzi dla prasy (Sport z dn. 5 maja 1988) dr Bogusław Joański - znany ortopeda, ordynator oddziału, dyżurujący - Chwała Bogu - wówczas na rybnickiej urazówce przy Rudzkiej w Rybniku, przyjmujący nieprzytomnego żużlowca, podkreślił niezwykle ciężki przypadek, to jest zmiażdżenie 9 kręgu piersiowego z uszkodzeniem rdzenia (!), złamanie obojczyka i łopatki, wspomniał też o planowanej na piątek 6 maja operacji. Szkoda, że lekarze to nie są cudotwórcy, choć czasem im się zdarza. Wtedy nikt nie mógł przypuszczać, że to samo jesienią spotka innego reprezentanta Unii Tarnów Eugeniusza Błaszaka (a także Dariusza Michalaka z Zielonej Góry). Czarne stało się niebo dla biednych jaskółek.
Eugeniusz Błaszak był partnerem Bogusława Nowaka w rybnickim finale, najbliższym naocznym świadkiem tego strasznego wypadku. Zdobył tam wówczas 11 punktów. Podobnie jak gorzowianin też przyszedł do Tarnowa z innego klubu, ze Stali Rzeszów konkretnie, choć wychował się w Starcie Gniezno, gdzie był jednym z liderów. Po wypadku Nowaka w Rybniku w tarnowskiej ekipie pojawił się, czemu trudno się dziwić, uraz psychiczny także u jego serdecznego kolegi. Ale Tarnów ze swoją wizytówką sportową - Unią - walczył o utrzymanie (batalia zakończona zresztą na ten czas powodzeniem), Błaszak był potrzebny, wydawał się być nieodzowny. To jest taki złowieszczy paradoks. Otóż ubytek wskutek kontuzji jednego czołowego zawodnika klubu powoduje, iż pozostali stają się jeszcze bardziej potrzebni, a na liderów spada dodatkowa odpowiedzialność. Stąd już tylko krok do serii nieszczęśliwych zdarzeń.
Stało się. 18 września przyjechała do Tarnowa również zagrożona spadkiem Stal Rzeszów, tradycyjnie ciężki lokalny rywal, niedawni koledzy Eugeniusza Błaszaka. Pojawiły się dziwne przeczucia. A oto jak wspominał to po latach, w 2002 roku, sam poszkodowany w rozmowie z Karoliną Lachotą:
- To był mój trzeci bieg. Trybuna była przepełniona, pogoda fantastyczna. Mimo to wcale nie miałem ochoty wyjeżdżać na tor. Jak zwykle start miałem słaby - nigdy nie były one moim atutem. Na dystansie nie zdołałem jednak wyjść na dobrą pozycję. Dodałem gazu i chciałem walczyć o punkty. Na pierwszej pozycji był Jacek Rempała, a przede mną Ryszard Czarnecki. W pewnym momencie Rysiu zwolnił. Ja nie zdążyłem przymknąć gazu, zahaczyłem o jego motocykl i już leżałem na torze. Pamiętam tylko, że pomyślałem o Bogusiu...
Również we wrześniu tego samego 1988 roku ofiarą kraksy na torze padł młodziutki 20-letni zielonogórzanin Dariusz Michalak. Zapowiadał się bardzo dobrze, był powoływany do kadry juniorów. Jego sądny dzień miał miejsce w Bydgoszczy podczas finału MDMP. W trzecim wyścigu tych zawodów doszło do tragicznego starcia Wojciecha Momota z Rybnika, Waldemara Cieślewicza z Bydgoszczy i wspomnianego żużlowca drużyny Falubazu Zielona Góra. Uderzony motocyklem rywala Dariusz Michalak upadł nieprzytomny, z, jak się wkrótce okazało, uszkodzonym kręgosłupem. Tak samo jak Bogusław Nowak i Eugeniusz Błaszak, po nieskutecznym leczeniu, także wylądował w inwalidzkim wózku. Dziś, po dwudziestu latach, jest człowiekiem czterdziestoletnim. Pewnie nie byłby już żużlowcem, nawet gdyby nigdy nie zdarzył się ten fatalny wypadek, bo kariery zawodników na torze wcześniej zazwyczaj dobiegają końca, choć są wyjątki. Przykładem jest Andrzej Huszcza, ale też Piotrek Świst - rówieśnik pechowego Darka, do dziś walczący na bezkresach polskich lig. Zapewne liczne trofea wypełniałyby powierzchnię niejednej ściany domu Dariusza Michalaka. Po intensywnej rehabilitacji, m.in. w Reptach Śląskich, zaczął uprawiać tenis ziemny dla niepełnosprawnych i odnosił na tym polu sportowej aktywności spore sukcesy. To pozwalało mu czuć się wciąż sportowcem oraz normalnym facetem.
Okrutny los pogrzebał nadzieje na dalsze sportowe sukcesy całej trójki dzielnych rycerzy czarnego toru, ale żaden z nich nie oddał się bierności i rezygnacji. Dotyczy to zresztą także późniejszych, równie ciężko poszkodowanych żużlowców, Piotra Pawlickiego, Andrzeja Szymańskiego, Krzysztofa Cegielskiego, Rafała Wilka czy Piotra Winiarza. Pozostając przy opisywanej trójce bohaterów, nikt z nich się nie poddał. Boguś Nowak pisywał artykuły do prasy fachowej, potem zajął się pracą trenerską, wypuszczając całe grona zdolnych wychowanków. Gieniu Błaszak z pasją oddaje się rejestrowaniu kamerą wydarzeń na żużlowych stadionach, natomiast Darek Michalak gra z powodzeniem w tenisa. Niski ukłon dla Was Panowie, pokazujecie niezwykły hart ducha i serce wielkich sportowców. Dziś może bardziej niż kiedykolwiek… wygrywacie naprawdę!
Stefan Smołka